To NIE jest blog!

Chociaż może i trochę jest :D
Korzystając z możliwości jakie daje silnik Bloggera postanowiłem publikować tu artykuły różnej obszerności mojego autorstwa, na tematy, które mnie najbardziej interesują. Ponieważ tak jak każdy dysponuję ograniczoną ilością wolnego czasu niekiedy pojawią się na tej stronce teksty również i innych autorów, które mnie zaciekawią i według mojej opinii powinny zostać pokazane szerszej grupie internautów.

poniedziałek, 23 lutego 2009

Nieuniknione spotkanie z asteroidą

Już od bardzo dawna ludzie zastanawiają sie, co spotkało panujące na Ziemi, miliony lat temu gady. Teorii jest kilka, ale najbardziej prawdopodobna mówi, że przyczyną ich wyginięcia było uderzenie w naszą planetę jakiegoś ciała kosmicznego. Niewielkiej, jak na kosmiczne warunki, bo nie większej niż kilka kilometrów średnicy bryły skał lub lodu. Zaczęliśmy się zastanawiać: Czy coś podobnego może przydarzyć się w przyszłości i zagrozić istnieniu naszego gatunku?
Uczeni głowili się nad tą kwestią i doszli do wniosku, że trzeba zmienić pytanie. Teraz już wiemy - nie powinno ono brzmieć "czy", ale "kiedy" to nastąpi.

Naukowcy zaczęli uważniej spoglądać w niebo i z niepokojem stwierdzili, że nasze kosmiczne sąsiedztwo nie jest pustą próżnią, lecz wypełnia ją niezliczona ilość odłamków skalnych. Jak udało im się oszacować każdego dnia Ziemię bombarduje 25 ton kosmicznego pyłu. Średnio raz na rok w atmosferze pojawia się obiekt wielkości samochodu i spala się powodując widowiskową kulę ognia nim dotrze do powierzchni. Kilka razy w stuleciu nasza planeta zderza się z kilkunastometrową asteroidą. Mniej więcej raz na tysiąc lat dochodzi do kolizji z obiektem wielkości boiska piłkarskiego (ok 100m), powodującej spore zniszczenia w rejonie uderzenia. Wreszcie wyliczyli, że raz na kilka milionów lat Ziemia znajduje się na celowniku obiektu na tyle dużego, że zdolny jest on zagrozić istnieniu naszej cywilizacji.

W związku z tymi oszacowaniami powołano specjalny program mający na celu odkrywanie i monitorowanie NEO (Near-Earth objects) - obiektów bliskich Ziemi. W skład tych obiektów wchodzą głownie NEA - asteroidy bliskie Ziemi oraz NEC - komety. Kiedy tylko nowy obiekt zostanie odkryty naukowcy obserwują go tak długo, aż uda im się wyznaczyć przede wszystkim jego wielkość oraz orbitę, po której się porusza. Obecnie monitorowanych jest ok 6 tysięcy ciał tego typu. Te z nich, które okażą się wystarczająco duże lub ich orbity znajdują się dostatecznie blisko orbity Ziemi trafiają na listę obiektów potencjalnie niebezpiecznych - PHA (Potentially Hazardous Asteroid).

Obiektom PHA przyporządkowuje się odpowiednie liczby w tzw skali Torino, które odzwierciedlają stopień zagrożenia dla naszej planety. Im wyższa liczba, tym większe dla nas jest zagrożenie. I tak do stopnia 4 prawdopodobieństwo, że asteroida uderzy w Ziemię w dającej się wyliczyć przyszłości jest mniejsze niż 1% lub takie zderzenie nie będzie miało większego znaczenia ze względu na niewielkie rozmiary planetoidy. Stopnie 5-7 oznaczają bardzo prawdopodobne zderzenie w przeciągu najbliższych 100 lat z odpowiednio dużymi skutkami. Stopnie 8 i 9 to pewne zderzenie, ze znacznymi zniszczeniami na stosunkowo dużym obszarze. 10 - to pewne zderzenie z globalnymi, katastrofalnymi skutkami mogącymi zagrozić istnieniu naszej cywilizacji. Jednak na chwilę obecną tylko kilka obiektów ma stopień 1.

Najbardziej znanym obiektem NEA jest planetoida 99942 Apophis - swego czasu miała nawet 4 w skali Torino, jednak po późniejszych obliczeniach stopień ten zmniejszono. Nie wiadomo jednak dokładnie jak na trajektorię jej lotu wpłynie zbliżenie się do Ziemi 13 kwietnia 2029 oraz kolejne w 2036 roku.

Nie tylko obiekty okrążające Słońce na co dzień w naszym sąsiedztwie są dla nas groźne. Niebezpieczne mogą okazać się również komety oraz inne ciała niebieskie, które nadlatują co jakiś czas w okolice centrum Układu Słonecznego. Te mogą okazać się nawet jeszcze groźniejsze. Po pierwsze nie znamy trajektorii orbit tych jeszcze nieodkrytych. Po drugie - ze względu na swoje oddalenie od gwiazdy i najczęściej niewielkie rozmiary (klika, kilkanaście km) mogą zostać dostrzeżone bardzo późno. Oby nie za późno.

Wiemy o tym zagrożeniu i od jakiegoś czasu planujemy, jak się przed nim ustrzec lub co zrobić jeśli spotkanie Ziemi i asteroidy będzie już nieuniknione. Pomysłów wartych wspomnienia jest kilka. Pierwszym sposobem jaki przyszedł ludziom do głowy, było wysadzenie planetoidy za pomocą ładunków nuklearnych. Jednak zdecydowano się szukać nowych rozwiązań ponieważ, taka akcja mogłaby spowodować, że zamiast jednej dużej asteroidy w Ziemię uderzyłyby setki lub tysiące mniejszych. Wciąż stanowiłyby one zagrożenie i powodowały bezpośrednie zniszczenia na jeszcze większym obszarze, a na dodatek byłyby radioaktywne. Aczkolwiek pomysł ten nie został całkowicie zapomniany i obecnie w nieco zmienionej formie jest rozwijany w programie pod nazwą... Armagedon, ale o nim nieco później.

Zatem samo zniszczenie (lub raczej rozbicie intruza na mniejsze kawałki) nic nam nie daje. Myślą przewodnią stało się znalezienie sposóbu na to, by do kolizji jednak nie doszło. Trzeba było tylko wymyślić jak odchylić orbitę kosmicznego wędrowca, który mógłby nam zagrażać. Spróbuje przybliżyć nieco kilka z najciekawszych rozwiązań.

Jednym z najbardziej znanych pomysłów jest zastosowanie silników jonowych. Prace nad tym napędem rozpoczęły się w połowie ubiegłego wieku, jednak po raz pierwszy przetestowany został w 1998 roku na pokładzie sondy Deep Space 1 silnik działa na zasadzie odrzutu i jest obecnie najbardziej wydajnym rodzajem napędu w przestrzeni kosmicznej. Silnik taki wystrzeliwuje z ogromną prędkością naładowane dodatnie jony najczęściej gazów szlachetnych, obecnie jest to ksenon. Jednak wystrzeliwane są bardzo małe masy gazu, co za tym idzie ciąg jest niewielki, chociaż silnik może działać bardzo długo ze względu na bardzo dobrą wydajność w stosunku do zużywanego paliwa - szlachetnego gazu. Oczywistym jest, że w przypadku dużych planetoid trzeba byłoby wykorzystać sporą liczbę takich silników. Na dodatek musiałyby one pracować długi czas, by zmienić orbitę w wystarczającym stopniu.

Innym rozwiązaniem działającym, podobnie jak silnik jonowy, na zasadzie odrzutu miałyby być samobieżne działa wystrzeliwujące regolit, czyli pył i drobne odłamki skał zalegające powierzchnię planetoidy oraz niewielkie kamienie. Musiałyby one zbierać je i wystrzeliwać jak z działa lub katapulty, co dawałoby efekt odpychania w kierunku przeciwnym do kierunku strzału. Wiązałoby się to z opracowaniem autonomicznych robotów potrafiących tego dokonać lub konieczne byłoby sterowanie tymi czynnościami z Ziemi.

Ostatnio największą popularność wśród naukowców jak i dziennikarzy zyskała sobie metoda wymyślona przez amerykańskich astronautów Edwarda Lu i Stanleya Love. Zakłada ona, że w kierunku planetoidy wysłany zostanie ciężki statek, który wejdzie na jej orbitę. Następnie miałby on przy udziale oddziaływania grawitacyjnego wpływać na asteroidę tworząc z nią specyficzny układ "obiekt - satelita". Za pomocą silników, na przykład wspomnianych wcześniej jonowych, odciągałby ją zmieniając orbitę. Wcześniej naukowcy rozważali zastosowanie lin, które powiązałyby statek z obiektem, jednak takie wyjście niewiele różniłoby się od wspomnianych wcześniej silników na powierzchni planetoidy. Okazało się, że zaproponowany przez astronautów pomysł wykorzystania grawitacji dałby bardzo zbliżony efekt.

Naukowcy doszli do wniosków, że w zmianie orbit mogą im pomóc również naturalne zjawiska. Efekt Jarkowskiego po raz pierwszy został zaobserwowany dla planetoidy 6489 Golevka. Polega on na tym, że obracająca się asteroida posiada dzienna i nocną stronę. Nagrzana za dna strona wypromieniowuje ciepło. Powstałe przy tym ciśnienie takiego promieniowania jest niewielkie, ale efekty jego działania w dłuższej skali czasu są widoczne. Uczeni wyliczyli, że wspomniana wcześniej planetoida zmieniła swoją orbitę tylko z powodu tego zjawiska o ok 15 km w ciągu 12 lat obserwacji. Zatem wpadli na pomył by w razie potrzeby zwiększyć lub zmniejszyć ten efekt pokrywając obiekt jaśniejszą lub ciemniejszą warstwą. Innym naturalnym rozwiązaniem (z niewielkim sztucznym wspomaganiem) mogłoby być nagrzewanie odpowiednich rejonów asteroidy, przy pomocy zwierciadeł. W ten sposób zaczęłyby się z niej uwalniać gazy - jak w przypadku komet, które dawałyby swoisty odrzut i również przesuwały orbitę.

Wszystkie wymienione powyżej metody powinny być skuteczne, jednak jak by nie patrzeć, aby przyniosły oczekiwany rezultat trzeba byłoby czekać kilka lub nawet kilkanaście lat. Co jednak jeśli odkryjemy zagrożenie zbyt późno, by zastosować którąś z nich?

Ciekawym, dającym szybki efekt rozwiązaniem wydaje się być zastosowanie głowic kinetycznych. Głowice takie oddziaływałyby na planetoidę poprzez zderzenie z nią ciężkich przynajmniej kilkutonowych pocisków pędzących z dużą prędkością. Skutek byłby podobny jak przy zderzeniu bil na stole bilardowym, tyle że nieco mniejszy, ponieważ pociski miałyby przecież znacznie mniejszą od asteroidy masę. Nie zmienia to jednak faktu, że byłby to całkiem skuteczny sposób na zmianę orbity, nawet na krótko przed zderzeniem obiektu z Ziemią, efekt byłby widoczny natychmiast. Problem jednak w tym, że nie jest łatwo wynieść ciężkie głowice w przestrzeń kosmiczną - potrzeba do tego potężnych rakiet. Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) planuje na 2011 rok misję Don Quijote, która przetestuje tą metodę w odpowiednio mniejszej skali doprowadzając do zderzenia ok pół tonowego Hidalgo z jedną z planetoid. Do podobnego zderzenia, tym razem statku kosmicznego i komety doszło już w 2005 roku. Wtedy jednak sonda Deep Impact badała jej jądro oraz gazy i drobiny, które się z niego uwolniły po uderzeniu impaktora.

A może ostatnią deską ratunku okaże się wspomniany już wcześniej projekt Armagedon? Program ten z założenia bazuje na już wynalezionych lub będących w zaawansowanej fazie projektowania technologii. Co najważniejsze część z nich, lub podobne, zostały już przetestowane w innych przedsięwzięciach. Głównym założeniem tego projektu jest wystrzelenie w kierunku nadlatującego ciała kosmicznego rakiet nośnych wyposażonych w kilka dużych, ok 2 megatonowych ładunków nuklearnych. Te miałyby być podaltywać do planetoidy w odpowiednich odstępach czasu i być detonowane tuż przed obiektem. Powstałe w ten sposób fale uderzeniowe zmieniałyby tor lotu asteroidy. Warto tu wspomnieć, że swojego czasu NASA rozważała budowę statku kosmicznego napędzanego właśnie przy pomocy fal uderzeniowych pochodzących od eksplozji jądrowych, ponieważ w przestrzeni kosmicznej ich skutki są nieco odmienne niż na Ziemi. Dodatkowo promieniowanie nagrzałoby jej powierzchnię asteroidy, a to powodowałoby uwalnianie gazów i odrzut, jak w przypadku omówionego wcześniej pomysłu z lustrami, tyle że w większej skali, znacznie gwałtowniej i szybciej. Program Armagedon ma szanse zostać ukończony najwcześniej i stać się naszą pierwszą, a może i ostatnią linią obrony. Przynajmniej dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego.

Na razie jesteśmy bezbronni wobec takich niespodziewanych, kosmicznych gości. Naukowcy próbują wymyślać coraz to nowe metody obrony, tyle że każda z nich daje niewielkie rezultaty w krótkim przedziale czasu. Może więc warto pomyśleć nad połączeniem kilku sposobów. Wszak złożenie ze sobą efektów paru działań może dać znacznie lepsze rezultaty, a w obliczu totalnej zagłady koszty ratujących nas przedsięwzięć miałyby raczej drugorzędne znaczenie.

źródła:
http://neo.jpl.nasa.gov/
W. Zwierzchlejski, "Ucieczka przed apokalipsą", Wiedza i Życie 3/2007

niedziela, 8 lutego 2009

Nibiru - Planeta X ?

W dobie zbliżającego się roku 2012, w atmosferze niepewności, przy mnożących się na potęgę nowych przepowiedniach i teoriach ludzie coraz częściej szukają odpowiedzi na pytania o to, co przyniesie przyszłość. Czy wiemy już na tyle dużo, by ustrzec się przed nieprzyjemnymi niespodziankami? Czy już dostatecznie dobrze znamy własny Układ Słoneczny? Wszechświat jest miejscem zagadkowym, a swoje tajemnice ujawnia nam bardzo niechętnie. Wszystkich jego sekretów nie odkryjemy zapewne nigdy. Dobrze byłoby jednak podejmować próby poznania naszego najbliższego kosmicznego sąsiedztwa. Zwłaszcza, że kiedyś od tej wiedzy zależeć może nasze życie, a może nawet los całej naszej cywilizacji.

Kiedy w 1846 roku astronomowie zorientowali się, że rzeczywista pozycja Urana wynikająca z obserwacji nie zgadza się z tym, gdzie powinien się znajdować według ich wyliczeń, doszli do wniosku, że coś musi te rozbieżności powodować. Na podstawie obliczeń udało się znaleźć Neptuna - ostatnią obecnie planetę naszego Układu Słonecznego. Jak się później okazało astronomowie obserwowali go już wcześniej, m.in. Galileusz, jednak nie zdawali sobie sprawy z tego, że mają do czynienia z planetą, z powodu jego nieznacznego ruchu na tle gwiazd. Po jakimś czasie okazało się, że i w orbicie Neptuna występują zaburzenia. Nauczeni doświadczeniem astronomowie próbowali odkryć kolejną planetę. Udało się to w 1930 roku. Znaleziono Plutona. Niedługo naukowcy zorientowali się, że jego masa jest jednak zbyt mała, by doprowadzić do takich perturbacji w orbicie planety o masie Neptuna.

Rozpoczęto poszukiwania kolejnej, większej planety, która byłaby za nie odpowiedzialna. Nadano jej przydomek Planeta X, który używany był już wcześniej, bo w 1915 roku i chwilowo przypisany samemu Plutonowi. Całkiem trafny z resztą przydomek, gdyż byłaby ona dziesiątą planetą naszego układu, a za razem odpowiedzialną za tajemnicze zakłócenia orbit planet leżących bliżej Słońca. Długie lata astronomom nie udawało się odnaleźć choćby kandydatów na tą tajemniczą planetę. Jednak w 1992 roku sytuacja nieco się zmieniła. Odkryto pierwszy, większy obiekt z Pasa Kuipera - liczącą sobie ok 160 km średnicy planetoidę (15760) 1992 QB1. W kolejnych latach znajdowanych obiektów przybywało. Po roku 2000 zaczęto odkrywać nowe obiekty. Znaleziono m.in. 136199 Eris - nieco większą od Plutona. W konsekwencji tego w 2006 Międzynarodowa Unia Astronomiczna zdecydowała o zrewidowaniu norm, według których miały być klasyfikowane planety. Pluton stracił swoją dotychczasową rangę i stał się wraz z kilkoma porównywalnymi z nim wielkością ciałami planetą karłowatą.

Czy to jednak oznacza, że znalezienie odpowiednio dużego obiektu w odległych rejonach Układu Słonecznego jest tylko kwestią czasu? Uczeni z Uniwersytetu w Kobe (Japonia) - dr Patryk Sofia Lykawka i prof Mukai Tadashi - twierdzą, że powinniśmy znaleźć tajemniczą Planetę X w przeciągu najbliższych 10 lat. Opracowali nawet matematyczny model, według którego miałby to być obiekt o masie nieco mniejszej od masy Ziemi (30%-70%), dodatkowo oszacowali oni hipotetyczną orbitę - jej oddalenie od Słońca oraz nachylenie względem ekliptyki. Czy mają rację? Możliwe, że przekonamy się już niebawem. Zwłaszcza, że dysponujemy coraz większym arsenałem narzędzi badawczych. Od superkomputerów umożliwiających prowadzenie rozważań teoretycznych modeli oraz porównywanie tysięcy zrobionych na przestrzeni lat zdjęć odległych zakątków naszego układu, na nowoczesnych teleskopach, tak naziemnych jak i kosmicznych skończywszy. W tym miejscu wypada wspomnieć o nowym potężnym teleskopie orbitalnym Kepler, który ma zostać wystrzelony 5 marca 2009 roku przy pomocy rakiety Delta II. W podstawowych założeniach teleskop ten służyć ma w poszukiwaniach pozasłonecznych planet wielkością zbliżonych do Ziemi. Jednak niewykluczone, że naukowcy wykorzystają go również do obserwacji rubieży naszego układu planetarnego.

Jednak czy rzeczywiście do odkryć takich planet potrzeba jest aż tak zaawansowanej nowoczesnej technologii? Przecież za pomocą zwykłych małych teleskopów możemy oglądać gwiazdy oddalone o szalenie większe, nieraz trudne nawet do wyobrażenia odległości, a naukowcy dysponują sprzętem o niebo lepszym niż nawet zapaleni astronomowie amatorzy, a co dopiero zwykli zjadacze chleba. Racja jest tylko jedno ważne ale. Gwiazdy świecą własnym światłem, natomiast planety, planetoidy i komety widzimy tylko dlatego, że odbijają światło słoneczne. Fakt, że okrążają one naszą dzienną gwiazdę w znacznej odległości powoduje, że tego światła dociera do nich niewiele. Na dodatek nie całe światło jest odbijane przez te obiekty - zależy to głównie od rodzaju powierzchni. Co za tym idzie do nas dociera już bardzo znikoma ilość światła od nich odbitego.

No dobrze. Mówimy tu jednak o planecie, która powoduje zakłócenia w ruchu Neptuna, czyli innej planety na dodatek dużej i o masie wiele większej niż masa Ziemi. Czy w takim razie jej powierzchnia nie powinna odbijać nieco więcej światła i ułatwić sprawy astronomom? Możliwe jednak w przypadku obiektów tak od nas oddalonych ich wykrycie wymaga analizy olbrzymiej ilości zdjęć, ponieważ na pojedynczych nie sposób odróżnić co jest daleką gwiazdą, a co bliską planetoidą lub szukaną planetą. Trzeba porównywać zdjęcia tych samych obszarów i szukać czy któryś nikły punkcik czasem nie zmienił swojego położenia.

Jednak czy za zakłócenia orbity Neptuna odpowiedzialna musi być nieodkryta planeta? Nie. Perturbacje te spowodowane są polem grawitacyjnym, a to generowane jest przez jakąś konkretną masę. I wcale nie musi to być planeta. Może się okazać, że masa ta nie jest nawet zbytnio zwarta. Wyobraźmy sobie gigantyczny obłok złożony z milionów małych odłamków skał i lodu lub nawet z pyłu. Mógłby on mieć masę nawet sporej planety, mimo że z Ziemi byłby niewidoczny - nie odbijałby światła - zwłaszcza na tle rozciągającej się na ok 1.5 roku świetlnego od Słońca chmury zwanej Obłokiem Oorta. Obłok ten jest źródłem wszelkich komet długookresowych, ale znajdują się w nim i większe obiekty, jak niewiele mniejsza od Plutona - 90377 Sedna, których jednak siłą rzeczy nie poznaliśmy zbyt wiele. Takie skupisko gruzu miałoby odpowiednią masę do wytworzenia pola grawitacyjnego, które mogłoby oddziaływać na Neptuna.

A może jak chcieli by tego niektórzy na Neptuna i inne planety oddziałuje tajemnicza planeta Nibiru. Skąd takie przypuszczenia i czy są jakiekolwiek podstawy do tego, by sądzić, że tak właśnie może być?
Większość informacji o Nibiru pochodzi ze starożytnych tekstów spisanych na glinianych tabliczkach przez Sumerów. Na tych właśnie tekstach swoje badania nad tą tajemniczą planetą oparł Zecharia Sitchin. Uznał on, że brakujące lub nieczytelne fragmenty sumeryjskich opowieści można odbudować z innych zachowanych tekstów ludów Mezopotamii, ze względu na powiązania mitologii wszystkich ludów tamtego regionu. W Babilonie to ciało niebieskie utożsamiano z ich najważniejszym bogiem Mardukiem. Dlatego też nazwy Nibiru i Marduk często stosowane są jako zamienniki. Nibiru nazywa się nieraz także planetą przejścia. Sitchin cytując babilońskie teksty pisze:

"Planeta NIBIRU:
On jest tym, kto bez zmęczenia
Wciąż przechodzi przez środek Tiamat.
Niech nazywa się »PRZEJŚCIE«
Ten, który zajmuje środek”.

Trzeba zaznaczyć, że wiele z tez Sitchina trudno jest uznać za prawdopodobne, a niektóre mogą nawet wydawać się nierealne, jednak sporą część z nich argumentuje w taki sposób, że można czasem zastanawiać się nad ich prawdopodobieństwem.

Według Sitchina sumeryjskie teksty mówiące o historiach bóstw opisują tak na prawdę ciała niebieskie i ich zachowanie się na nieboskłonie, a mogą przedstawiać nawet proces tworzenia się naszego Układu Słonecznego oraz Nibiru jako planetę, która wtargnęła do niego w początkowym okresie jego istnienia. Wszystko to opisuje m.in. w "Dwunastej Planecie". Przedstawia on cały ten proces dość szczegółowo, kolejność powstawania planet, ich rozmieszczenie względem Słońca. W końcu opisuje samego Marduka, pojawienie się go w układzie oraz skutki jakie to za sobą niosło. Z tego opisu Marduk jawi się nam jako duże, jasne i plastyczne (opisy powstających w jego bryle wybrzuszeń podczas przelotów obok dużych planet) ciało niebieskie, z którego wnętrza wydobywały się płomienie, a przy zbliżeniu do innych planet ciska pioruny. Okrążał on Słońce w ciągu 3600 lat po bardzo wydłużonej orbicie - przypominającej orbity komet, a jego pochodzenia spoza naszego układu miał dowodzić fakt kierunku obiegu Słońca - przeciwny niż kierunek obiegu innych planet (nasz układ powstał z wirującego w jedną stronę dysku pyłu i gazu).

Podczas przelotu obok Słońca miał wejść na tor kolizyjny z Tiamat - dużą skalno-wodną planetą obiegającą gwiazdę między Marsem a Jowiszem - a w trakcie jednego z kolejnych powrotów doprowadzić do zniszczenia jej przez zderzenie z jednym z satelitów Marduka. Tiamat została rozdzielona na dwie części. Pierwsza miała zostać przemieszczona, być może grawitacyjnym oddziaływaniem, na nową orbitę i stać się Ziemią. Druga z nich rozbita na mniejsze kawałki stała się pasem asteroid oraz kometami.
Dowodem na to miał być fragment tekstów:

"Pan zatrzymał się, by popatrzeć na jej ciało bez życia.
Potem zaplanował przemyślnie, jak podzielić potwora.
Potem rozszczepił ją jak małża na dwoje.
(...)
Pan deptał po tylnej części Tiamat;
Połączoną z nią czaszkę odciął swoją bronią:
Porozrywał jej naczynia krwionośne;
I spowodował, że Wiatr Północny ją poniósł
W nieznane miejsce.
(...)
Jej [drugą] połowę zawiesił jak zasłonę na niebie:
Splatając ich razem, rozstawił jak wartowników [...],
Zakrzywił orszak Tiamat, by uformować wielki pas,
Jak bransoletę".

Ten fragment może stanowić jeden z głównych argumentów przeciwników teorii Sitchina. Przecież według naszej teraźniejszej, naukowej wiedzy pas asteroid mógł stać się kolejną planeta naszego układu w czasie jego formowania, jednak proces ten uległ zaburzeniu przez grawitacyjny wpływ gigantycznego sąsiada - Jowisza - i został tym czym był na początku, czyli masą latających brył skał i lodu.
Faktem jest jednak, iż niektóre komety obiegają Słońce w kierunku przeciwnym do obiegu planet i innych ciał Układu Słonecznego.

Niektórzy badacze starożytnych tekstów pochodzących z Bliskiego Wschodu uważają, iż w opisach tych Marduka powinno się utożsamiać bądź to z Jowiszem - z powodu powiązania najważniejsze ciało na niebie - najważniejsze bóstwo, bądź z Marsem - czerwona planeta - z powodu czerwonej barwy jaką ma w opisach Nibiru. Dodatkowo według nich teksty te wcale nie opisują zdarzeń dotyczących ciał niebieskich, a są jedynie mitami starożytnych kultur. Natomiast fragmenty mówiące wprost o planetach i innych obiektach kosmicznych dotyczą obserwacji astronomicznych. Sitchin twierdzi jednak, że dobrze zrozumiał przekazy i że dotyczą one na pewno zdarzeń, które rozegrały się w naszym układzie planetarnym w odległej przeszłości.

Przyjmijmy, że odczytał on poprawie starożytne inskrypcje. Wtedy pojawia się tutaj najbardziej problematyczne pytanie:
Skąd na glinianych tabliczkach sprzed ok 6 tys. lat znalazłyby się opisy powstania Układu Słonecznego?
Przecież nasz układ powstał ok 4.5 miliarda lat temu. Życie na Ziemi pojawiło się ok 3 miliardów lat temu, a człowiek jako gatunek istnieje ledwie kilka milionów lat.
Zwolennicy teorii Sitchina mają i na to odpowiedź. Według nich Sumerowie swoją wiedzę zawdzięczają rasie zamieszkującej Nibiru - Anunnaki. Planeta ta miała zrodzić nie tylko tą inteligentną rasę, która następnie przekazałaby wiedzę Sumerom, ale miała być również odpowiedzialna za zaistnienie życia na Ziemi w ogóle. Jeżeli przyjmiemy, że mieszkańcy Nibiru istnieją, wtedy pojawia się co do nich wiele pytań i wątpliwości. Jak życie na tej planecie rozwiązało problem braku energii słonecznej - w końcu większą część swojej podróży przez nasz układ gwiezdny przemierza ona w wielkim oddaleniu od Słońca - w ciemnościach kosmosu. Skąd posiadają oni wiedzę o tym jak wyglądało formowanie się Układu Słonecznego - jeśli rzeczywiście ją mają oznacza to, że istnieją od bardzo dawna, a może nawet zaplanowali powstanie życia na Ziemi - jak głoszą niektóre teorie o zasianiu naszej rodzimej planety.

To jednak nie koniec nieścisłości związanych z Nibiru. Sitchin powołując się na Mezopotamskie teksty twierdzi, że mówiły one o cyklicznym pojawianiu się tej planety, jak o zjawisku dającym się przewidzieć, przepowiedzieć i zaobserwować. Mało tego opisuje przybliżone parametry orbity - m.in. jej peryhelium (punkt najbliżej Słońca) ma on znajdować się między orbitami Marsa i Jowisza, a także to, gdzie należy szukać, aby mogła ona zostać ponownie zaobserwowana. W "Dwunastej planecie" twierdzi on:

"Wśród wielu mezopotamskich tekstów dotyczących tego tematu jeden jest całkowicie jasny:
Planeta boga Marduka:
Gdy się pojawi: Merkury.
Wznosząc się trzydzieści stopni
po łuku niebieskim: Jowisz.
Stojąc w miejscu niebiańskiej bitwy:
Nibiru".

Fragment ten Sitchin interpretuje jako opis kilku następujących po sobie miejsc na niebie, gdzie należy szukać, by dostrzec zbliżającego się Marduka. Mają to być - koniunkcja z Merkurym, przecięcie orbity Jowisza oraz ustawienie w linii Nibiru - Ziemia - Słońce. W innym miejscu jednak pisze, że Pojawieniu się na niebie bóstwa ma towarzyszyć Wenus. Wszystko to oznaczałoby, że wszystkie wewnętrzne planety skaliste jednocześnie byłyby z Mardukiem w rezonansie orbitalnym (synchronizacja obiegów - najlepszy przykład to rezonans księżyców galileuszowych). Co choć teoretycznie możliwe, w praktyce zajmowałoby dużo więcej czasu niż jeden obieg Nibiru wokół Słońca. Dodatkowo musiałyby się one ustawiać w jednakowym położeniu przy każdym takim przejściu. Inaczej opis ten dotyczyłby raczej konkretnego pojawienia się tajemniczej planety przejścia.

Powołując się również na teksty biblijne Sitchin podaje opisy wydarzeń jakie mają miejsce na Ziemi podczas największego zbliżenia Marduka do Ziemi m.in. zakłócenia czasie trwania doby, trzęsienia ziemi, deszcze i powodzie. Zdarzenia te miałyby ustąpić wkrótce po oddaleniu się Nibiru.

Jednak co jeśli Marduk nie jest w rezonansie orbitalnym ze skalistymi planetami? Wtedy każde jego pojawienie się blisko Słońca wiązałoby się z innym ustawieniem tych planet, czyli również Ziemi. W praktyce oznaczałoby to tyle, że nie za każdym razem minimalna odległość między Nibiru a Ziemią byłaby taka sama, więc i skutki oddziaływania byłyby różne. Przecież nie trudno sobie wyobrazić sytuację, w której podczas największego zbliżenia Marduka do Słońca Ziemia znajduje się nie po tej samej stronie naszej dziennej gwiazdy, lecz po drugiej. Wtedy odległość między naszą planetą, a gościem z głębin kosmosu byłaby większa o ok 300 milionów km, a co za tym idzie jego oddziaływanie byłoby proporcjonalnie - sporo mniejsze. Oczywiście ktoś może powiedzieć, przecież planety bliżej Słońca poruszają się szybciej, więc w końcu Ziemia sama zbliżyłaby się do planety przejścia. Tak. Należy jednak pamiętać, że i Nibiru w tym samym czasie przemieszczałaby się. Z tego co Sitchin opisuje - porusza się ona po orbicie w przeciwną stronę niż wszystkie inne planety, wiec jej podróż względem nas też byłaby szybsza. Czyli Ziemia nie miałaby znowu, aż tak dużo czasu by się zbliżyć do Marduka.

Jedno jest jednak pewne. Jeżeli Marduk miałby powracać w okolice pasa asteroid - gdzie miało się znajdować jego peryhelium, to czy nie powinien on oczyścić go lub przynajmniej rozproszyć znacznie większą ilość planetoid z tamtego regionu? W końcu na Ziemię - nie taka znowu małą planetę miał oddziaływać dość silnie na przykład przez zakłócenie jej obrotu wokół własnej osi. Przecież łączna masa wszystkich planetoid z pasa głównego jest szacowana na ok połowę masy Ziemi. A może to, że mamy jeden główny pas (nie licząc dość rozproszonego Pasa Kuipera) i kilka mniejszych skupisk planetoid w naszym układzie jest właśnie zasługą Marduka i jego grawitacyjnego oddziaływania na te małe ciała kosmiczne.

Na przełomie lat 70-tych i 80-tych ubiegłego wieku Amerykańska Agencja Kosmiczna po badaniach nad zakłóceniami ruchu odległych planet naszego układu poinformowała o możliwości istnienia jeszcze jednej planety, która by je wywoływała. W 1983 roku NASA wystrzeliła satelitę IRAS, który miał sporządzić w podczerwieni mapę nieba. Udało się dokonać przeglądu 96% nieboskłonu zanim wyczerpał się chłodzący go ciekły hel. Jednak w trakcie trwania misji satelita odkrył coś nieoczekiwanego. W gwiazdozbiorze Oriona dostrzegł on dziwny, chłodny obiekt. Obserwacji dokonano przynajmniej dwukrotnie na przestrzeni 6 miesięcy. Naukowcy nie byli w stanie określić, czym jest owo znalezisko. Podejrzewali, iż może to być mała, młoda, zimna i odległa galaktyka lub też leżące na krańcach naszego Układu Słonecznego ciało niebieskie wielkością zbliżone do Jowisza. Zaraz po ogłoszeniu tego faktu w mediach zawrzało od spekulacji, czym dany obiekt może być, czy znaleziono właśnie 10 planetę naszego układu. Do łask powróciły również teorie Sitchina, gdyż próbowano doszukiwać się tu planety Nibiru. Jednak po kilku miesiącach naukowcy zaczęli odżegnywać się od swoich wcześniejszych wypowiedzi. Całą sprawę stłamszono i wyciszono, co jeszcze bardziej pobudziło niektórych ludzi do tworzenia własnych teorii i interpretacji odkrycia. Teraz ciężko jest już dokopać się do jakichkolwiek obiektywnych faktów na temat tamtej obserwacji.

Wyznawcy teorii spiskowych zaczęli jednak snuć kolejne spekulacje po tym jak uruchomiony został South Pole Teleskope - teleskop na biegunie południowym, którego podstawowym, naukowym, oficjalnym celem jest badanie gromad galaktyk pod kątem udziału w nich ciemnej energii. W Internecie pojawiły się informacje jakoby śledzono za jego pomocą duży obiekt kosmiczny zbliżający się do centralnych rejonów naszego układu, więc również i do Ziemi. Jak to się ma faktycznie do prawdy tego nie wiadomo.

Wracając jeszcze do starożytnych sumeryjskich tekstów Zecharia Sitchin starał się przekonać nas, że przedstawiają one planetę. Przyjrzyjmy się jednak tym opisom i spróbujmy dokonać własnej interpretacji, choć nadal w kosmicznych kategoriach.

"Powabna była jego postać, oczy pełne blasku;
Wykwintny w ruchach, majestatyczny, jak za dawnych czasów...
Mocno przyćmiewał bogów, prześcigał we wszystkim [...].
Pyszny, jak żaden z nich; przewyższał ich wzrostem;
Potężne były jego członki, niezmiernie był wysoki".
(...)
Kiedy poruszał wargami, ogień przed nim buchał.
(...)
Anu zrodził czterech i ukształtował cztery boki,
powierzając ich energię przewodnikowi tego zastępu."

Powyższy opis sugeruje, że byłoby to dość duże i jasne ciało kosmiczne, któremu towarzyszyłyby satelity. Ciekawy i możliwe, że sporo mówiący jest fragment o ogniu, który z niego buchał. Czyżbyśmy mieli do czynienia z planeta aktywną wulkanicznie? A może wcale nie planetą, a opis ten dotyczy małej nie do końca uformowanej gwiazdy - tak zwanego brązowego karła ciała kosmicznego o macie kilku-kilkunastu mas Jowisza. Zbyt lekkiego, by zapoczątkować w swym wnętrzu reakcje termojądrowe. Na tyle jednak dużego, by mieć gorące jądro zdolne do wytwarzania jakichś ilości promieniowania cieplnego oraz światła. Wtedy Marduk byłby takim brązowym karłem, z własnym zredukowanym systemem planetarnym, który mógłby być postrzegany jako system satelitów. Osobnym układem, który powstał z dala od naszego z małej chmury gazu i pyłu, gdzieś w głębinach kosmosu. Zbytnio się zbliżył do naszego Słońca i stworzył z nim nietypowy układ podwójny. Wtedy jego oddziaływanie grawitacyjne na cały nasz Układ Słoneczny byłby rzeczywiście w jakimś stopniu znaczący. Zwłaszcza podczas zbliżeń do naszej dziennej gwiazdy.

A może Nibiru taka, jaką opisują ją Sumerowie jest jedynie mitem starożytnych ludów. Nie ma wcale planety, która obiegałaby Słońce raz na 3600 lat. Za perturbacje Neptuna odpowiada nieodkryta jeszcze Planeta X - kolejna planeta Układu Słonecznego dużo większa od planet karłowatych - Plutona i Eris, obiegająca naszą gwiazdę daleko poza orbitą ostatniej planety, którą obecnie znamy.

Pozostaje jednak jeszcze jedna kwestia, co do której wypadałoby się odnieść. Istnieje teoria, która mówi, że cykliczne masowe wymieranie gatunków na naszej planecie jest spowodowane istnieniem Nibiru i jej powrotami w pobliże Słońca. Oczywiście, jeśli przyjmiemy, że planeta przejścia istnieje - jest taka możliwość, że to właśnie ona może być odpowiedzialna, chociaż w części za to zjawisko. Jednak czynników, które mogą być jego powodami jest więcej. Na dodatek masowe wymieranie gatunków nie odbywa się co kilka tysięcy, ale co kilkanaście, kilkadziesiąt milionów lat. Zwolennicy tej teorii lubią przywoływać koniec epoki lodowcowej. Jednak za ocieplenie się klimatu w tamtych czasach najprawdopodobniej odpowiadała zwiększona aktywność Słoneczna. Nasza gwiazda może być również powodem, bardziej lub mniej bezpośrednim, tych wielkich okresów wymierania - jak np zagłady dinozaurów. Możliwe, że nieszczęśliwy zbieg okoliczności połączył w czasie kilka czynników, jak zmiana aktywności Słońca, zwiększenie aktywności wulkanicznej, zmiany klimatyczne, czy w końcu upadek meteorytu, które razem dały katastrofalne skutki.

Za masowe wymieranie może odpowiadać jednak samo nasze Słońce, a właściwie jego podróż wokół centrum Drogi Mlecznej. Dziś, choć nie wiemy jeszcze wielu rzeczy poznaliśmy częściowo sposób w jaki się to odbywa. Nasza gwiazda, a my wraz z nią na pokładzie małego stateczku zwanego Ziemią obiegamy centrum galaktyki, jednak nie po kolistej orbicie. Słońce w swojej drodze podnosi się ponad dysk galaktyczny i opada w niego, zanurzając się raz na ok 30 milionów lat w obszar gęściej usiany gwiazdami. Jest to dość niebezpieczne. Jednak nie ze względu na możliwość kolizji z innym systemem - ta jest bowiem bardzo mało prawdopodobna. Niebezpieczne jest oddziaływanie grawitacyjne jakie wywierają gwiazdy z dysku na nasz układ, a właściwie jego krańce - Obłok Oorta. Dopóki pozostajemy w dysku równowaga grawitacyjna na obiekty z obłoku zostaje zachowana. Jednak w momencie, w którym Słońce zaczyna się wznosić te niewielkie ciała kosmiczne są odciągane grawitacyjnie przez dysk, ale w końcu siła przyciągania Słońca staje się dominująca i obiekty te mogą zostać wystrzelone w kierunku centrum naszego układu. Lecą wtedy z dość dużą prędkością w nasza stronę, a kiedy Ziemia znajdzie się z nimi na kursie kolizyjnym... Wtedy mamy problem. Naukowcy wyliczyli, że podróż z rubieży do centrum układu może zająć tym odłamkom skał i lodu około miliona lat. Wyliczyli też jednak, że nasze Słońce zaczęło się niedawno wznosić z dysku galaktycznego... Jakiś milion lat temu. Nie wykluczone zatem, że w naszym kierunku może lecieć pewien "gość", jednak może nie być to przewidywana planeta Nibiru.

Wszechświat jest miejscem zagadkowym, a swoje tajemnice ujawnia nam bardzo niechętnie... Może jednak warto by było zainteresować się, jak ludzkość stoi z ich odkrywaniem.

źródła:
http://www.kobe-u.ac.jp/en/info/topics/t2008_03_04_01.htm

Zecharia Sitchin - Dwunasta planeta