To NIE jest blog!

Chociaż może i trochę jest :D
Korzystając z możliwości jakie daje silnik Bloggera postanowiłem publikować tu artykuły różnej obszerności mojego autorstwa, na tematy, które mnie najbardziej interesują. Ponieważ tak jak każdy dysponuję ograniczoną ilością wolnego czasu niekiedy pojawią się na tej stronce teksty również i innych autorów, które mnie zaciekawią i według mojej opinii powinny zostać pokazane szerszej grupie internautów.

niedziela, 11 października 2009

Alternatywny opis budowy ciał niebieskich

Poniższy artykuł nie jest mojego autorstwa, ale przedstawia ciekawą teorię, nad którą można by się nieco głębiej zastanowić. Jest to oryginalny tekst bez jakichkolwiek edycji z mojej strony. Niestety nie wiem nic o źródłach z jakich korzystał autor. Na chwilę obecną nie mam również potwierdzenia zgody na publikacje tego tekstu na mojej stronie, może się więc zdarzyć, że za jakiś czas stąd zniknie.
Autor: E.T.


Z podręczników można się dowiedzieć, że słońce jest gwiazdą o wnętrzu wypełnionym głównie wodorem, który, na skutek reakcji termojądrowych zamienia się w hel, emitując światło i inne fale elektromagnetyczne oraz różne cząstki elementarne.
O Ziemi pisano do niedawna, że pod skorupą zewnętrzną w całości jest wypełniona gorącą magmą. W ostatnim czasie, dzięki badaniom fal sejsmicznych powstających podczas trzęsień skorupy ziemskiej twierdzi się, że jest jądro w środku Ziemi, jest ono z żelaza w postaci stałej, otacza je jądro zewnętrzne z żelaza w stanie płynnym. To podwójne jądro otoczone jest podwójnym płaszczem, wewnętrznym w postaci stałej oraz zewnętrznym w postaci płynnej a wokół mamy skorupę ziemską. Powyższy kształt wnętra Ziemi ma wynikać z działania ciśnienia i szczególnie w przypadku płaszcza różnej temperatury topnienia składników materii ziemskiej. Przedstawione wyżej modele budowy Ziemi i słońca nie są do końca zgodne z stanem faktycznym, a wynika to z błędnej interpretacji działania grawitacji i ciśnienia wewnątrz kuli. Twierdzi się, że w kuli grawitacja i ciśnienie największe są w jej centrum, podczas, gdy tak nie jest. Dlaczego?

W przypadku grawitacji:
Energia przyciągania grawitacyjnego posiada /tak jak światło/ właściwość przenikania przez siebie. Dzięki tej zdolności np. księżyc wywołuje na Ziemi przypływy i odpływy morskie.
Jeżeli między dwoma punktami na powierzchni kuli o jednolitej gęstości wyznaczyć linię prostą przechodzącą przez centrum, to po obu stronach środka linii występuje taka sama ilość materii. Na punkt centralny kuli działają ze wszystkich stron siły przyciągania grawitacyjnego tej samej wielkości i wzajemnie się niwelują. Występuje tam stan nieważkości. W innych punktach na linii blisko centrum przyciąganie grawitacyjne jest bliskie zeru i jest skierowane ku centrum, gdyż od strony punktu centralnego jest więcej materii, niż z przeciwka. W miarę oddalania się od środka kuli grawitacja rośnie, gdyż oddziaływuje coraz więcej materii od strony centrum, największa jest na powierzchni.
Zmniejszanie się wielkości przyciągania grawitacyjnego w głąb Ziemi potwierdzono pomiarami w jaskiniach, błędnie ten fakt interpretując jako anomalię spowodowaną wpływem powietrza.

W przypadku ciśnienia:
Wielkość ciśnienia hydrostatycznego określa równanie P = g p h, gdzie P to ciśnienie hydrostatyczne cieczy, g - wartość przyspieszenia ziemskiego, p - gęstość cieczy, h - głębokość.
Wynika stąd, że skoro w centrum kuli g = 0 to i ciśnienie musi mieć wartość zerową. Może ona zaistnieć tylko wtedy, gdy energie grawitacyjne w punktach przed centrum odpychają nadwyżki ciśnienia ponad wynikające w tych miejscach z równania. A więc błędnie się uważa, iż grawitacja nigdy nie odpycha. Już nie tylko w Rosji organizuje się wycieczki samolotem w celu doświadczenia przez pasażerów stanu nieważkości. Bodaj na wysokości 10 km pilot wykonuje manewr spadania samolotu z określoną prędkością i w tym czasie pasażerowie fruwają sobie po wnętrzu. Jeśli zapytać pilota, co by się działo, gdyby przekroczył wykonywaną prędkość spadania, to należy oczekiwać odpowiedzi, iż pasażerowie chodzili by niezdarnie po suficie lub tylnej ścianie, gdyby pikował.
Przy okazji o meteorze tunguskim. Dlaczego wybuchł? Albo był bombą atomową, co nie wydaje się być realne, albo właśnie na skutek działania odpychającego grawitacji. Leciał w dół z prędkością /pionową do powierzchni/ znacznie przekraczającą prędkość swobodnego /w próżni/ w tym miejscu spadania i w pył go rozerwało. Na skutek oporu powietrza winien się tylko topić. Do wybuchu musiało dojść tuż nad powierzchnią. Zawartość meteoru wyleciała do góry, była widziana początkowo jako "słup ognia", potem, jako chmura w kształcie powstającego grzyba atomowego. Stąd brak krateru i nierówny zasięg zniszczeń, spowodowany wpływem terenu, np. brak zadrzewienia w niektórych miejscach.
Rozważając o wpływie ciśnienia na budowę gwiazd i planet należy jeszcze zauważyć, że jeżeli warstwą zewnętrzną kuli jest skorupa /materia w stanie stałym/, to jej ciśnienie na znajdującą się pod nią warstwę ciekłą na ogół jest żadne. Gdy struktura skorupy nie wytrzymuje jej własnego ciężaru, na powierzchni występuje trzęsienie.

Nie bierze się dotąd pod uwagę wpływu tarcia materii wewnątrz kuli na jej strukturę i temperaturę. A przecież podczas obrotów wokół własnej osi prędkość materii w różnych punktach jej wnętrza jest różna. Równocześnie ma miejsce ruch orbitalny, nie jest on jednostajny, odbywa się po łuku, a nie po prostej. Grawitacja gwiazd oddziaływuje na wszystką materię wewnątrz planet. Od strony bliższej gwieździe jest większa, niż od strony przeciwnej Cząstki materii mają więc tendencję do przemieszczania się. Im szybszy ruch obrotowy oraz im dalej od centrum, tym większa jest ta tendencja. Następuje tarcie materii o siebie wewnątrz planety, powstaje energia cieplna. Najbliższą nam gwiazdą jest słońce. Wpływ tarcia na jego temperaturę jest oczywisty, gdyż wiruje wokół własnej osi nierównomiernie. Wolniejsze obroty wzdłuż biegunów świadczą o tym, że wirowanie jest podtrzymywane aktualnie występującą energią, gdyż w razie wirowania dzięki tylko bezwładności różnice w jego prędkości winny się już dawno wyrównać. Świadczą też o tym, że napęd tkwi poza centralną częścią kuli.

Jest kilka przesłanek wskazujących, że materią wewnątrz słońca nie jest wodór.
Przede wszystkim należy mieć na uwadze, że przeczy temu widok słońca. Gdyby było kulą gazową, to brzegi tarczy słonecznej nie byłyby ostro zarysowane, lecz łagodnie by ciemniały. Brak łagodnego ciemnienia brzegów tarczy słonecznej wyjaśnia się twierdzeniem o tylko 100 do 300 km warstwie atmosfery świecącej, zwanej fotosferą. Twierdzenie to nie jest przekonywujące, gdyż za nią jest słabo świecąca, widoczna podczas całkowitego zaćmienia chromosfera o wysokości około 10 tys. km, której jasność na brzegach się zmniejsza. Winno być widoczne zmniejszanie się jasności pomiędzy obiema warstwami atmosfery, a dlaczego jej nie ma, tego nikt nie wyjaśnia. W świetle widocznego na zdjęciach ostatniej warstwy atmosfery słonecznej zmniejszania się jasności świecenia pomiędzy chromosferą i koroną wyjaśnienie wcześniejszej anomalii wydaje się niemożliwe.
Nie pasuje do modelu budowy słońca występowanie na nim pola magnetycznego. Obecnie ścierają się dwie teorie co do źródła magnetyzmu. Wmrożonych w jądro słoneczne pól magnetycznych oraz teoria procesu zwanego dynamem magnetycznym. Wkomponowanie obu wyjaśnień w olbrzymie temperatury oraz w wodór i hel ułatwia przyjęcie, że słońce posiada jądro stałe z pierwiastków ferromagnetycznych o temperaturze niższej od temperatur Curie. Widmo słoneczne w spektrografach wskazuje na występowanie w nim różnych pierwiastków, takich samych, jak na Ziemi. Gdyby Słońce było zbudowane tylko z wodoru, to wszelkie inne pierwiastki, będąc cięższymi od niego, na skutek przyciągania grawitacyjnego przemieściłyby się w głąb Słońca, aż do miejsca występowania reakcji termojądrowych i tam rozpadły na cząsteczki elementarne. W widmie występowałyby tylko linie wodoru.
Obserwacje tworzenia się gwiazd nie przemawiają za wodorem jako ich tworzywo. Widoczna na zdjęciach materia jest prawdopodobnie w postaci pyłu w większości. Temperatura topnienia wodoru wynosi 14,0250 K, toteż występuje on w mgławicy w postaci stałej. Twierdzi się, iż powstaje obłok wodoru w mgławicy, a gdy jest odpowiednio duży i jego masa staje się krytyczna , to wewnętrzne siły przyciągania grawitacyjnego powodują skupianie się obłoku w gwiazdę. Już powstanie obłoku jest wielce wątpliwe. W przypadku mgławicy, z której powstał układ słoneczny promieniowanie dalekich gwiazd nie było w stanie podnieść temperatury wodoru o kilkanaście K. Gdyby nawet powstawał obłok wodorowy, to nie byłby w stanie skupić się w gwiazdę. Jeżeli skupić wodór, lub inny gaz w pojemniku do ciśnienia dwóch atmosfer, to po odkręceniu zaworu ciśnienie w pojemniku spadnie do jednej atmosfery, część gazu wydostanie się na zewnątrz. W próżni kosmosu wydostałoby się go znacznie więcej. Jest niemożliwe powstanie masy krytycznej powodującej rzekome skupianie się wodoru, gdyż siły przyciągania grawitacyjnego obłoku największe byłyby na jego obrzeżach. Nie ma oparcia w przesłankach fizycznych twierdzenie, iż w tworzącej się gwieździe dochodzi do wystąpienia reakcji termojądrowych.

W oparciu o przedstawione argumenty należy wykluczyć twierdzenie, jakoby gwiazdy i niektóre planety były kulami gazowymi. O ich powstaniu i budowie można wnioskować na podstawie następujących przesłanek:

1/ Ujawnienie przez astronomów występowania czarnych dziur w środku galaktyk. Jeżeli przyjąć, że światło i pozostałe promieniowanie docierające do Ziemi z kosmosu to fale elektromagnetyczne wymagające do przemieszczania się ośrodka materialnego, to czarne dziury są pustymi w przestrzeni miejscami, w których nie ma nawet materii będącej tym ośrodkiem. Podobne puste miejsca winny występować również w środku gwiazd, planet i księżyców o kształcie kulistym.

2/ Jeżeli wykluczyć, że słońce jest kulą gazową, to jego średnią, najniższą w układzie słonecznym gęstość można wyjaśnić w sposób prawdopodobny tylko występowaniem w środku gwiazdy pustej przestrzeni.

3/ W temperaturze kosmosu właściwości energii magnetycznej są inne, niż w temperaturze występującej na powierzchni kuli ziemskiej. Świadczy o tym przedstawienie w telewizji następującego zjawiska fizycznego: Naukowiec wyjął z buchającego oparami wodoru pojemnika sztabkę żelaza, względnie magnesu /kiepska pamięć/. Drugą ręką wziął namagnesowaną "linijkę". Położył sztabkę na będącej w poziomie linijce , a sztabka na nią nie opadła, lecz zawisła ponad cm. nad powierzchnią. Gdy odchylił linijkę od poziomu sztabka zsunęła się na koniec linijki, będąc ciągle w tej samej odległości. Kilka razy jeszcze przechylał linijkę w drugą stronę, a sztabka przemieszczała się nad nią na drugi koniec nie spadając, tylko zatrzymując się tam. Potem odwrócił linijkę i powtórzył jej przechylanie oraz wędrówkę sztabki w tej samej odległości, lecz pod linijką - do czasu, aż temperatura sztabki odpowiednio wzrosła i sztabka odpadła.

4/ W oparciu o badania satelitarne ustalono, że chociaż ziemskie pole magnetyczne jest podobne do magnesu sztabkowego, to w większości pochodzi z czterech dużych stref: Dwa ośrodki są pod skrajnymi wybrzeżami Antarktydy i po jednym pod Syberią oraz Ameryką Północną. Te cztery ośrodki są pozostałością po wewnętrznej, stałej części gwiazdy, która wybuchła, są co najmniej w znacznej większości dużymi asteroidami, które zapoczątkowały tworzenie się kuli ziemskiej. Należy też dodać, że identyczne są kąty odchylenia osi biegunów magnetycznych od osi biegunów geograficznych Ziemi, Jowisza i Słońca, co świadczy o takiej samej ilości asteroidów będących źródłem magnetyzmu.

Należy więc przyjąć, że gwiazdy zbudowane są z różnych pierwiastków w stanie ciekłym. W środku gwiazd występuje pusta przestrzeń. W tych, które wytwarzają pole magnetyczne temperatura przy powierzchni wewnętrznej jest niższa od temperatury Curie. Emisja światła jest spowodowana temperaturą warstwy powierzchniowej, podtrzymywaną ciepłem wydobywającym się z głębszych warstw oraz tarciem wywołanym obrotami gwiazdy wokół własnej osi. Do wybuchów gwiazd olbrzymów dochodzi na skutek wrzenia materii na ich wewnętrznej powierzchni i powstania nadmiernej tam ilości gazów.

Najlepiej rozpoznaną gwiazdą jest słońce. W świetle stwierdzonych jego parametrów fizycznych należy sądzić o następującym przebiegu jego powstania. W mgławicy doszło do lokalnego ruchu obrotowego. Spotkały się cztery wielkie asteroidy. Spotkanie polegało na zetknięciu się z sobą ich pól magnetycznych, które zainicjowały ruch obrotowy tych asteroidów wokół siebie, nie dopuszczając do ich zbliżenia się i oddalenia. Wielkość pól magnetycznych określiła położenie asteroidów względem siebie i w konsekwencji tego wielkość pustej przestrzeni w środku przyszłej gwiazdy. Być może powstał nawet wir podobny do wodnego, który wspólnie z grawitacją asteroidów rozpoczął przyciąganie materii mgławicowej zarówno od wewnątrz, jak i od strony zewnętrznej. Powstała powiększająca się kula materii. Z upływem czasu, na skutek zwiększania się ilości materii na powierzchni zewnętrznej ciśnienie grawitacyjne w jej pobliżu spowodowało wzrost temperatury do takiej, że materia zaczęła się tam topić, a w miarę dalszego przybywania materii powstała płynna plazma z różnych pierwiastków, aż do samej powierzchni zewnętrznej. Charakteryzuje się dużą jasnością świecenia i temperaturą wrzenia wyższą od występującej na powierzchni. Za pośrednictwem tzw. granul trwa nieustanna wymiana temperatury między powierzchnią i warstwami w głębi, gdzie dochodzi do wrzenia plazmy. Rozpoznanie jej składu chemicznego utrudnia świecąca atmosfera powodując zniekształcanie widma. Obecnie te asteroidy są nie tylko źródłem energii magnetycznej słońca, lecz także napędem jego obrotów. Podobnie jest w przypadku planet.

Planety i ich księżyce powstają w wyniku lokalnych ruchów obrotowych materii wewnątrz mgławicy. Mechanizm ich powstawania jest ten sam jak w przypadku słońca, tworzywem jest jednakowa mniej więcej materia mgławicy, więc w układzie słonecznym nie należy się spodziewać rewelacji co do składników, z których zbudowane są planety i księżyce, różnice występują w ich udziale procentowym. Resztki mgławicy pozostały jeszcze między Marsem i Jowiszem oraz za Neptunem w postaci asteroidów i mniejszych obiektów. Krążą jeszcze komety, Ziemi materii jeszcze z nieba przybywa, tworzenie układu słonecznego zmierza ku zakończeniu.

Planety Jowisz, Saturn i Uran szybko wirują, a oddawanie przez nich więcej ciepła w kosmos, niż przyjmują świadczy o występowaniu magmy na ich powierzchni. W Internecie można wyczytać, że na ich biegunach wirowanie atmosfery jest wolniejsze. A więc co najmniej cała strefa równikowa tych planet, to magma na powierzchni. Potwierdzeniem występowania magmy na tych planetach jest spłonięcie próbnika wysłanego z sondy kosmicznej na Jowisza. W zakresie rozpoznania budowy Ziemi intryguje to, że na biegunach przyspieszenie grawitacyjne jest większe, niż w strefie równikowej, mimo, iż występuje tam spłaszczenie. Prawdopodobnie pusta przestrzeń w środku jest pękata wzdłuż równika, niemniej jednak wyjaśnienie przyczyny tej nierównomierności wymaga większego niż dotąd rozpoznania grawitacji wewnątrz kuli ziemskiej. Więcej pożytku dla wiedzy o wszechświecie przyniosło by wydanie pieniędzy na takie badania niż na budowanie coraz potężniejszych akceleratorów. Jest oczywista konieczność przeprowadzenie pomiarów grawitacji, ciśnienia i temperatury między innymi nad rowami oceanicznymi, aż do dna. Tam zmiany wielkości grawitacji winny być inne, niż w głębi lądu, gdyż gęstość wody jest mniejsza od gęstości materii pod dnem. Jeśli różnica jest znaczna, to siła przyciągania grawitacyjnego może się tam zwiększać w głąb. Pasuje sprawdzić, czy gęstość wody przy dnie jest taka sama, jak na powierzchni.

Schemat grawitacji w gwiazdach i planetach oraz księżycach z pustą przestrzenią w środku jest inny niż w kuli o jednolitej gęstości. Jeśli wyznaczyć przechodzącą przez centrum linię prostą między dwoma punktami na powierzchni i rozważyć przebieg grawitacji w punktach znajdujących się na tej linii, to w centrum występuje stan nieważkości, gdyż po obu stronach linii jest taka sama ilość materii. W miarę oddalania się od centrum grawitacja rośnie, lecz jest skierowana ku powierzchni, gdyż od strony centrum odległość materii jest większa, niż od strony powierzchni. Wzrost grawitacji zatrzymuje się w punktach na końcach pustej przestrzeni, a za powierzchnią wewnętrzną ma miejsce jej zmniejszanie się, aż do ponownego stanu nieważkości gdzieś między powierzchnią wewnętrzną i zewnętrzną. Później, w miarę zbliżania się do powierzchni zewnętrznej następuje zmiana kierunku grawitacji /do centrum/ i ponowny wzrost, do maksimum na powierzchni. Materia znajdująca się poza linią nie zmienia tego ogólnego schematu, byłoby to sprzeczne z filozofią ładu zawartego w naturze.

Autor: E.T.
http://groups.google.pl/group/kosmospl/msg/d5083eb240cf06da?hl=pl&

poniedziałek, 20 lipca 2009

Podróże międzygwiezdne z punktu widzenia naszej i innych cywilizacji

Od zarania dziejów człowiekowi towarzyszyły marzenia, które z biegiem lat i udoskonalaniem kolejnych technologii stawały się rzeczywistością. Ludzie widzieli rozgwieżdżone niebo, cykle księżyca, przemieszczanie się planet na tle gwiazd. Nocne niebo zawsze nas to fascynowało. Nadawaliśmy gwiazdozbiorom nazwy, bacznie obserwowaliśmy ruchy ciał niebieskich nieraz wiążąc je astrologią z życiem ludzkim. Wpatrywaliśmy się w niebo i w końcu komuś udało się wzbić w przestworza, następnie wysłać sondy i dotrzeć na księżyc,i dalej na kolejne ciała naszego Układu Słonecznego. Rozpoczęliśmy niedawno nowy rozdział w historii naszego gatunku - rozdział podróży kosmicznych. Czy jednak mamy prawo mienić się zdobywcami Kosmosu wobec jego niesamowicie rozległych przestrzeni? A może jeszcze sporo nam brakuje. Przyjrzyjmy się nieco naszym wysiłkom w drodze do gwiazd.

Praktycznie odkąd zaczęliśmy "podbijać" przestrzeń do napędzania naszych statków kosmicznych używamy paliw chemicznych. Są one co prawda w miarę skuteczne jeśli chodzi o szybkie rozpędzenie pojazdu. Jednak kiedy konieczna jest długotrwała praca silników stają się one bardzo mało wydajne ze względu na olbrzymie ilości paliwa jakie trzeba byłoby zabrać. Można spróbować ograniczyć ilość paliwa przez wstępne rozpędzenie pojazdu i późniejsze wykorzystywanie manewrów grawitacyjnych (zbliżanie statku do planet, dzięki czemu ich grawitacja nadaje pojazdom przyspieszenia) do osiągnięcia większych prędkości. Jak na razie jest to jeden z najlepszych znanych nam sposobów zwiększania prędkości wykorzystywany przy wielu misjach kosmicznych. Niestety i to jest za mało. Statki Voyager 1 i 2 mimo że wystrzelone w 1977 roku dopiero teraz docierają w dalsze rejony naszego Układu Słonecznego. Sonda Voyager 1 pomimo swej ponad 30 letniej już podróży oraz tego, że jest obecnie najszybciej oddalającym się, wysłanym z Ziemi obiektem (17,2 km/s) przeleciała do połowy 2007 roku 15,5 miliarda kilometrów. Dla ludzi odległość olbrzymia, ale w porównaniu do skali kosmicznej nie jest już tak imponująca. Gdyby leciała w kierunku Proxima Centauri - najbliższej nam po Słońcu gwiazdy leżącej w odległości 4,22 roku świetlnego, to pokonałaby zaledwie 0,039% trasy. Do samej gwiazdy dotarłaby za około 77 tysięcy lat. To wyliczenie pokazuje nam ogrom czasu, jaki musielibyśmy poświęcić na dotarcie do najbliższej gwiazdy, a co dopiero gdybyśmy chcieli zwiedzić dalsze zakątki naszej galaktyki. Gdybając można by dojść do wniosku, że zanim taka podróż dobiegła by końca wymyślilibyśmy już inne, dużo lepsze i szybsze sposoby na pokonywanie kosmicznej "pustki" międzygwiezdnej. A pomysłów nam nie brakuje.

W latach 50-tych, w czasie fascynacji energią atomową powstał projekt pod nazwą "Orion" zakładający zbudowanie statku kosmicznego napędzanego wybuchami ładunków jądrowych detonowanych za pojazdem. Okazało się jednak, że pomysł nie był trafiony. Pojazd taki musiałby mieć specjalną solidną i odporną na promieniowanie konstrukcję, a także zabierać ze sobą olbrzymie ilości (miliony ton) bomb, co znacznie zwiększyłoby jego masę. Kolejną wadą projektu był problem jak w bezpieczny sposób przetransportować na orbitę wiele ładunków jądrowych. Każdy z nich stanowił olbrzymie zagrożenie radioaktywnego skażenia różnych części globu w razie awarii rakiety wynoszącej je na orbitę. Program zawieszono na fazie wstępnych projektów.
W latach 60-tych narodził się pomysł wykorzystania fuzji jądrowej do napędzania statków kosmicznych. Pojazd miałby wyłapywać za pomocą pola elektromagnetycznego pojedyncze protony z przestrzeni tak jak dzieje się to w ziemskim polu, czego widocznym następstwem są zorze polarne. Następnie wykorzystywać je w procesie fuzji. Pomysł jednak upadł, gdyż naukowcy doszli do wniosku, że pole magnetyczne musiałoby mieć olbrzymie rozmiary, by złapać wystarczającą ilość cząstek.
Pod koniec lat 70-tych brytyjscy naukowcy wymyślili napęd Dedal - działający na podobnej zasadzie co Orion, jednak na bardziej realistyczną skalę. W odróżnieniu od swojego pierwowzoru do uzyskania ciągu miały być wykorzystane malutkie eksplozje termojądrowe, a odpowiednie izotopy wodoru planowano pozyskać z atmosfery Jowisza w czasie przelotu obok niego. Próbnik miał dolecieć w ciągu 50 lat do Gwiazdy Barnarda położonej niecałe 6 lat świetlnych od Ziemi. Pomysł trzeba przyznać bardzo ciekawy. Nie wiadomo jednak, czy kiedyś doczeka się realizacji.

Od czasu wystrzelenia próbników Voyager upłynęło już jednak ponad 30 lat. Zatem technologie napędów kosmicznych musiały ewoluować i zostać ulepszone. Przyjrzyjmy się zatem tym współcześnie rozwijanym, które w przyszłości pomogą nam w szybszych podróżach do innych ciał Układu Słonecznego, a kto wie może i dalej.

W najbliższych latach coraz częściej sondy będą wykorzystywały silniki jonowe. Na Ziemi taki rodzaj napędu byłby w ogóle nieprzydatny. W przestrzeni kosmicznej, gdzie praktycznie nie ma tarcia zdają one jednak egzamin. Silnik jonowy działa na zasadzie odrzutu, tak jak silniki wykorzystywane w rakietach, z tą jednak różnicą, że tu wyrzucane są bardzo małe ilości paliwa, liczone wręcz w atomach. Naładowane jony (szlachetnego gazu - ksenonu) rozpędzane są przy pomocy mocnego pola magnetycznego do bardzo dużych prędkości (ok 30 km/s). Przy takich parametrach siła odrzutu jest niewielka, ale za to umożliwia nieprzerwaną pracę nawet przez kilka lat na niewielkiej ilości paliwa. Pierwszy silnik jonowy został wykorzystany jako napęd sondy Deep Space 1 dopiero w 1998 roku mimo, że wstępne projekty powstały już w latach 50-tych. Spowodowane było to głównie tym, że siła ciągu równa jest w przybliżeniu naciskowi kartki papieru - czyli bardzo niewielka i cały czas starano się udoskonalić konstrukcję. Kolejnym mankamentem takiego silnika jest to, że potrzebuje on ciągłej dostawy prądu do zasilania elektromagnesów przyspieszających jony. Ponieważ baterie słoneczne nie produkowałyby dostatecznej ilości mocy w większym oddaleniu od Słońca konieczne jest zastosowanie innych źródeł w wyprawach w dalsze rejony naszego układu. Rozwiązaniem mogłyby być generatory radioizotopowe, wykorzystywane wcześniej w próbnikach np. do zasilania wspomnianych już sond Voyager. Generatory takie również jednak mają ograniczony czas pracy. Wykorzystują one bowiem ciepło wydzielane przy rozpadzie izotopów pierwiastków promieniotwórczych. czyli z biegiem czasu wytwarzają coraz mniej mocy. Dlatego też do innych gwiazd za pomocą silników jonowych, które dziś potrafimy wytworzyć raczej nie dolecimy, ale badania naszego rodzimego układu mogą stać się łatwiejsze. Zwłaszcza, że Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) pracuje właśnie nad silnikiem, który wyrzucałby jony z dużo większymi niż obecnie wykorzystywane prędkościami, bo ponad 200km/s.

W chwili obecnej dość popularna jest wizja podróży na promieniach słonecznych. Żagle słoneczne, bo o nich tu mowa działają podobnie jak te na jachtach. Z tą różnicą, że tu siłą napędową nie jest ruch mas powietrza (ziemski wiatr), a światło - fotony wysyłane przez gwiazdę, które odbijając się od powierzchni żagla przekazują mu swój pęd. Dodatkowo materiał na taki żagiel musi być niezwykle wytrzymały (zwłaszcza na wysokie temperatury) i za razem bardzo lekki 1 metr kwadratowy nie powinien ważyć więcej niż 1 gram.
Rozwijane obecnie żagle słoneczne są jednak pozostałością po nieco innym projekcie. W swoim czasie naukowcy planowali wysyłać do sąsiadujących gwiazd sondy wyposażone w żagle, ale napędzane promieniem lasera. Jeden z pomysłodawców - Robert Forward zaproponował do zdobycia sąsiadujących gwiazd wykorzystanie niewyobrażanie potężnego o mocy 10 milionów gigawatów, którego promień miałby być przepuszczany przez olbrzymią (ok 1000 km) soczewkę i stale nakierowany na żagiel próbnika. Wystarczy jednak popatrzeć na wypisane liczby, by zorientować się, że ten projekt ma nikłe szanse realizacji w ciągu najbliższych dziesięcioleci. Jednak naukowcy nie wykluczają możliwości wspierania statków promieniami mniejszych laserów.
NASA oraz ESA przeprowadzały już testy naziemne 10 i 20-metrowych żagli, a Japońska Agencja Kosmiczna - JAXA dokonała nawet prób podczas lotu suborbitalnego. Planowane są kolejne testy, ponieważ ten typ napędu, spośród obecnie nam znanych, daje jak na razie największe nadzieje na zbadanie odległych zakątków naszego układu słonecznego, a przy zastosowaniu odpowiednio dużego żagla (kilkaset metrów średnicy) nawet na dotarcie do najbliższych gwiazd w przeciągu kilku dziesięcioleci. Nie jest to niemożliwe, gdyż potrafimy już wykonać odpowiednio duże stelaże - przykładem są panele ogniw słonecznych na stacji ISS które mają rozpiętość ok 100 metrów.

Naukowcy nie spoczywają jednak na laurach i cały czas próbują znaleźć jak najlepsze metody napędzania pojazdów kosmicznych. Podstawową kwestią jest tu wydajności napędu. Stosowane do tej pory silniki na paliwo chemiczne nie dają odpowiednio dużo mocy, byśmy mogli myśleć o dalekich i szybkich za razem podróżach. Uczeni myślą jak wykorzystać energię zamkniętą w atomach. Kilogram paliwa jądrowego może wydzielić taką samą energię jak 600 ton chemicznego. Niestety nie dysponujemy jeszcze odpowiednimi generatorami, które umożliwiłyby nam wykorzystanie tego potencjału w statkach kosmicznych. Mowa tu o silnikach wykorzystujących reakcje jądrowe lub termojądrowe i nie należy mylić tego napędu z generatorami np z Voyagerów - tamte jak pamiętamy bazują na cieple wydzielającym się podczas rozpadu pierwiastków promieniotwórczych.

Na rozważaniach o potędze atomu nie koniec. Jeszcze lepszym rozwiązaniem byłoby zastosowanie jako paliwa antymaterii, którą dopiero co poznajemy np za pomocą takich urządzeń jak LHC w ośrodku CERN. Jej potęga polega na tym, że cząstki takie anihilując ze zwykłą materią wytwarzają ogromne wręcz ilości energii. Kilkaset razy więcej niż energia wydzielająca się podczas reakcji termojądrowych proporcjonalnej ilości paliwa jądrowego. Dzięki tak znakomitemu współczynnikowi wytworzonej energii do masy antymateria pozwoliłaby nam znacząco przybliżyć się do gwiazd. Uczeni szacują, że na podróż do najbliższej nam gwiazdy zużylibyśmy jedynie gram takiego wspaniałego paliwa.
Podczas reakcji antymaterii z materią powstają cząstki elementarne - miony, które szybko się rozpadają tworząc neutrina inne cząstki elementarne poruszające się przy powstawaniu w różnych kierunkach, a wyjątkowo przy tym procesie mniej więcej w jedną stronę. Jest to kolejny atut takiego paliwa. Mimo że neutrina bardzo słabo oddziałują ze zwykłą materią w opisanym powyżej procesie dałoby się je wykorzystać do wytworzenia dodatkowej siły ciągu. Siła ta byłaby na tyle duża, że pozwalałaby na dotarcie do gwiazd w ciągu życia jednej osoby, czyli po kilkudziesięciu latach.
Wszystko pięknie tylko jak te prognozy mają się do rzeczywistości? Tu sprawa ma się jeszcze gorzej niż w przypadku napędu jądrowego. Co prawda potrafimy już wytwarzać antymaterię, jednak w ilościach pozwalających raczej na jej badanie niż wykorzystywanie do jakichkolwiek celów. Dodatkowo większość z wyprodukowanej antymaterii posiada wielką energię własną, jest tzw "gorąca". Cząsteczki "zimne", nad którymi łatwiej zapanować udaje się wytworzyć dopiero od niedawna i to w tak małych ilościach, że w tym tempie mniej czasu zajęłoby dotarcie do pobliskich gwiazd na piechotę niż poczekanie na paliwo. W chwili obecnej jest to dość droga inwestycja. Wyprodukowanie kilkudziesięciu miligramów antywodoru dla próbników testowych pochłonęłoby miliardy dolarów i trwałoby dość długo. Oczywiście przy takich możliwościach jakie daje antymateria trudno sobie wyobrazić, że jej produkcja nie ruszy na masową skalę, jeśli tylko znajdziemy na to sposoby, czyli wtedy, kiedy będzie ona odpowiednio przebadana. Do tego czasu powinny być już także gotowe silniki, w których to paliwo znalazłoby zastosowanie, ponieważ jak na razie są one co najwyżej w fazie ogólnikowych pomysłów.

Podróże międzygwiezdne dla wielu naukowców są kwestia bardzo wątpliwą z powodu ogromnych odległości miedzy poszczególnymi gwiazdami. Przecież podróż do pobliskich systemów trwałaby latami z prędkością zbliżona do prędkości światła, do bardziej oddalonych systemów nawet dziesiątki lub setki lat. Cała nasza galaktyka ma średnicę ok 100 tys. lat świetlnych, więc dotarcie do jej dalszych zakątków przekracza nasze możliwości w bliżej nieokreślonej przyszłości. Co dopiero mówić o odwiedzeniu pobliskich galaktyk, które znajdują się przecież znacznie dalej. Najbliższa nam duża galaktyka - Galaktyka Andromedy jest tak daleko, że światło z niej potrzebuje około 2,5 miliona lat by do nas dotrzeć. Warto chyba w tym miejscu zauważyć, że 2,5 mln lat temu po Ziemi przechadzali się nasi dalecy przodkowie. Trzeba więc przyznać, że naukowcy, którzy twierdzą, że Wszechświat jest po prostu zbyt duży żeby go zbadać mają bardzo poważne argumenty po swojej stronie.

Czy mamy jednak podstawy, by z całą pewnością twierdzić iż regularne podróże międzygwiezdne są jedynie gdybaniem futurologów? Profesor Michio Kaku uważa, że nie do końca.
Stwierdza on, że gdyby przyjrzeć się obserwacjom UFO, to ogromną większość z nich (99%) da się wytłumaczyć jako różne naturalne zjawiska, jak np. Wenus, meteory, satelity, przyrządy meteorologiczne, zjawiska atmosferyczne itp. Jednak, jak pisze profesor, pozostaje ułamek obserwacji, których nie da się już tak wyraźnie sklasyfikować. Zwłaszcza te, gdzie obserwacji dokonano kilkoma metodami, np. obserwacje takich obiektów przez pilotów i pasażerów samolotów rejsowych oraz dokonane przez nich nagrania lub dodatkowo zarejestrowane przez radary. Gdyby przyjąć, że obiekty te na prawdę pochodzą gdzieś z głębin Kosmosu oznaczałoby to, że szybkie podróże są jednak możliwe.

Dla sporej części astronomów możliwość istnienia inteligentnych form życia we Wszechświecie jest pomysłem fascynującym i dość realnym. Przy tak wielkiej ilości gwiazd w Drodze mlecznej, które mogą posiadać systemy planetarne, na których mogło rozwinąć się życie niewykluczone jest, że istnieją cywilizacje daleko bardziej rozwinięte niż nasza, o tysiące, a może nawet miliony lat. Mogą zatem już funkcjonować technologie pozwalające na szybkie podróże międzygwiezdne.
jak na razie nie znaleźliśmy na to żadnych dowodów. Program SETI nie przyniósł jak na razie żadnych rezultatów, ale nie oznacza to, że nigdy nic nie znajdziemy. Przecież "hałasujemy" wysyłając w przestrzeń fale radiowe dopiero od nieco ponad wieku.
Ponieważ według Szczególnej teorii względności poruszanie się szybciej od światła jest możliwe w pewnych, rzadkich, szczególnych warunkach niewykluczone, że komuś udało się już je osiągnąć.

Podstawowym problemem, jest tutaj to, że odpowiednio szybkie podróże międzygwiezdne (z prędkością większą od światła) wymagają niewyobrażalnie zaawansowanych dla nas technologicznie silników, zdolnych wytworzyć olbrzymie ilości energii. Dlatego też rosyjski astrofizyk Nicolai Kardashev zaproponował własny podział ewolucyjny cywilizacji oparty właśnie na ilości energii jaką taka byłaby w stanie wytworzyć.
Podzielił on je na 4 typy:
Typ I - cywilizacja zdolna opanować energię całych planet, potrafiące zapanować nad siłami natury, kontrolować je i wykorzystywać.
Typ II - cywilizacja (podobna do tej znanej z filmu Star Trek) zdolna do skolonizowania okolicznych planet, inicjowania reakcji termojądrowych zapalających nowe gwiazdy oraz kontrolowania rozbłysków słonecznych. Mogąca wytworzyć 10 miliardów razy więcej energii niż cywilizacje typu I.
Typ III - cywilizacja potrafiąca stworzyć kolonie na terenie całej galaktyki (jak w filmach z serii Star Wars). Zdolna wytworzyć 10 miliardów razy więcej energii niż cywilizacje typu II.
Ludzie są na tej skali cywilizacją typu 0. Opieramy wytwarzanie swojej energii głównie na wyczerpujących się już źródłach kopalnych, takich jak węgiel i ropa, a dopiero zaczynamy wykorzystywać inne, potężniejsze.
Profesor Michio Kaku uważa, że cywilizacją typu I staniemy się w przeciągu najbliższych 100-200 lat. Osiągnięcie typu II zajmie nam kilka tysięcy, a typu III może nawet milion lat. Oczywiście pod warunkiem, że w tym czasie naszej technologicznej ewolucji nie zdarzy się nam jakaś losowa, przykra niespodzianka lub sami jej sobie nie sprawimy...

Według sporej rzeszy naukowców w tym profesora Kaku bardziej zaawansowane cywilizacje mogą rozsyłać w otchłanie Kosmosu tzw Sondy von Neumanna - próbniki, które po dotarciu do celu powielają się i w razie potrzeby naprawiają z zasobów znalezionych w badanych przez nie systemach, a swoje kopie rozsyłają dalej. W dodatku takie sztuczne twory są dużo bardziej odporne na upływający czas, promieniowanie i trudy długich kosmicznych podróży niż delikatne organizmy żywe. Michio Kaku, Ray Kurzweil, jak i wielu innych naukowców myślą, że taka forma naszego spotkania z obcą cywilizacją wydaje się być najbardziej prawdopodobna.
Profesor Kaku twierdzi ponadto, że tego typu sondy mogą lądować na księżycach planet, na których w przyszłości mogłoby się rozwinąć życie i czekać tam w stanie uśpienia, aż rozwiną się odpowiednio zaawansowane technologicznie cywilizacje. Uważa, że niewykluczone iż taka sonda mogła nawet wylądować w przeszłości na naszym Księżycu.

Nawet jeśli uda nam się dość szybko wynaleźć napędy umożliwiające podróże z prędkościami bliskimi prędkości światła, to i tak wyprawy do najbliższych choćby gwiazd zajmować będą po kilka lat w jedną stronę. A co gdybyśmy chcieli zbadać dalsze zakątki naszej galaktyki. Wtedy na takie ekspedycje musielibyśmy angażować całe pokolenia, a to z kolei rodzi następne problemy - odpowiednio duże statki dla sporych grup ludzi. Czyli może sceny z filmów science fiction gdzie obce cywilizacje przylatują na Ziemię w olbrzymich statkach nie są dalekie od prawdy, jaka obowiązywać może w przyszłości nas samych.

Do tego żeby zdobywać Wszechświat bardziej elastycznie, bez konieczności rozdzielania społeczeństwa potrzeba napędów, które dawałyby możliwość podróży z prędkościami większymi od światła. Według Szczególnej Teorii Względności Einsteina żadna użyteczna informacja nie może podróżować lokalnie szybciej niż światło, jednak w ogóle - globalnie pokonanie bariery prędkości światła jest możliwe, choć trudne do osiągnięcia i wymaga wielkich ilości energii. Pytanie ile razy szybciej można by się poruszać jest już tylko czysto teoretyczne. Na dodatek według naszych przypuszczeń wywoływałoby paradoks różnego upływu czasu dla podróżników i obserwatorów.

A co z alternatywnymi metodami przemierzania rozległych przestrzeni Kosmosu? Pomińmy może w rozważaniach teleportację. Choć może ona dawać wyniki zbliżone do tych jakie nas interesują - czyli przemieszczanie obiektów między różnymi miejscami w jak najkrótszym czasie i prowadzone są już nad nią w miarę zaawansowana badania, to jednak w świetle naszej dzisiejszej wiedzy przenoszony obiekt nie będzie oryginałem, a jedynie kopią pierwowzoru, który niestety jest w procesie przesyłu niszczony. W przypadku sond i innych automatycznych statków metoda ta mogłaby się przydać. Jednak sądzę, że niewielu ludzi dobrowolnie byłoby skłonnych dać się rozczłonkować na molekuły i przestać istnieć po to tylko, by ich kopia znalazła się w innym miejscu.

Pozostańmy zatem przy sposobach raczej nieco bardziej konwencjonalnych, wykorzystujących przemieszczanie oryginałów :)
Naukowcy rozważają możliwość wykorzystania niezwykłych tworów tzw Worm Holes. Te hipotetycznie formy łączą w jakiś fenomenalny sposób różne punkty we Wszechświecie. Najczęściej do wytłumaczenia tego zjawiska wykorzystuje się arkusz papieru i ołówek. Zapewne zdarzyło się Wam widzieć na jakimś filmie jak fizyk rysuje dwa punkty na kartce, następnie kreśli powolnym ruchem kreskę między nimi symbolizującą podróż z jednego miejsca do drugiego. Później bierze tą samą kartkę, wygina ją tak, by punkty znalazły się blisko siebie i pokazuje jak bardzo udało się zmniejszyć odległość, a więc i czas potrzebny na jej przebycie z tą samą prędkością. Tak właśnie najłatwiej wyobrazić sobie zasadę działania Worm Holes - czyli zagięcia czasoprzestrzeni tworzącego według teorii tunele między dwoma niezwykłymi miejscami w Kosmosie. Teoria "Dziur Robaczych" jest dość młoda więc naukowcy nie zdążyli jej jeszcze obalić, lub uwiarygodnić. Nie trudno się domyślić, że we Wszechświecie zjawisko to w sposób naturalny nie byłoby aż tak częste (choć tego też nie możemy być pewni) i niekoniecznie występuje tam, gdzie mogło by się nam przydać. Futurolodzy zatem już kombinują jak można by takie fenomeny wytwarzać. Jak na razie jednak jest to dla nas bardzo odległa, mglista przyszłość. Niektórzy naukowcy są zdania, że czarne dziury przynajmniej te supermasywne mogą pełnić funkcje końców takich właśnie tuneli. Problem tylko w tym, jak przeniknąć do jej wnętrza i uniknąć tam zagłady, bo według naszej dotychczasowej "wiedzy" nie mamy pojęcia co mogłoby czekać na podróżnika za horyzontem zdarzeń.

Fenomen Dziur Robaczych i związane z nim zaginanie czasoprzestrzeni może przywoływać skojarzenia z teorią strun, problemami podróży międzywymiarowych. Jednak zagadnienie to jest dość szerokie, a do opisania go potrzeba byłoby nieco bardziej zagłębić się w strukturę naszego Wszechświata i praw w nim rządzących oraz samych wymiarów. Dlatego też zostawię je na inny artykuł i nie będę tu dalej rozwijał tego tematu.

Wracając do naszych rozważań. Możliwe, że da się wykorzystać pewną ciekawostkę. Mianowicie światło rozchodzi się w czasoprzestrzeni z ograniczoną prędkością, tak samo jak i wszystkie inne obiekty, którym chcielibyśmy nadać jakąś prędkość. Ale co z samą czasoprzestrzenią? Jak szybko ona może się poruszać. Naukowcy twierdzą, że potrafi ona osiągnąć prędkości daleko przekraczające prędkość światła. Dowodzić miałaby tego ekspansja Wszechświata, a zwłaszcza pierwsze chwile po jego narodzinach - Wielkim Wybuchu, kiedy to czasoprzestrzeń nagle rozszerzyła się z nieskończenie małego punktu. Skoro więc czasoprzestrzeń może poruszać się szybciej, czemu nie wykorzystać tego w podróżach międzygwiezdnych. Wystarczyłoby tylko wymyślić sposób jak wytworzyć wokół statku otoczkę poruszającej się czasoprzestrzeni i praktycznie nasze możliwości byłyby nieograniczone. Wiele nowych gwiazd i zapewne światów stanęłoby przed nami otworem. Wtedy może nawet saga Star Wars nie byłaby już czystą fikcją w sensie podróży między krańcami galaktyki.

Nie wiemy, czy istnieją inne cywilizacje i na jakim stopniu rozwoju mogą się znajdować. My jesteśmy na samym początku wielkiej przygody - naszej długiej drogi ku gwiazdom i innym systemom planetarnym niż nasz własny. Śmiałe podróże międzygwiezdne jeszcze jakiś czas będą dla nas czymś nieosiągalnym. Ale nie powinniśmy z tego powodu załamywać rąk, tylko wytrwale iść do przodu, udoskonalać istniejące metody przemieszczania się, opracowywać nowe. Doświadczenie pokazuje, że potrafimy spełniać swoje marzenia. Zapewne pewnego dnia sięgniemy także i gwiazd.

źródła:
J. Chrostowski "Kiedy sięgniemy gwiazd?"
http://mkaku.org/
http://www.nasa.gov/
http://www.physorg.com/

Artykuł został dopracowany i ukończony 17-08-2009

czwartek, 26 marca 2009

Kolejny sukces współpracy

We współpracy z grupą INFRA udaje mi się odnosić kolejne sukcesy.
Po tym jak w połowie lutego na łamach ich serwisu został opublikowany mój artykuł "Nibiru - Planeta X ?" uznanie w oczach redakcji portalu tej grupy zyskał ostatni tekst mojego autorstwa: "Nieuniknione spotkanie z asteroidą".
Pomimo iż brak czasu spowodowany różnymi obowiązkami nie pozwala mi zbierać materiałów i pisać z taką częstotliwością, z jaką bym chciał, to wydaje mi się, że i tak odniosłem duży sukces. W końcu spora część moich prac (pewnie dlatego, że jest ich na razie niewiele :D ) została publikowana w popularnym portalu internetowym, dzięki czemu trafiła do większej liczby odbiorców.
Mam nadzieję, że zmobilizuje mnie to do dalszego zgłębiania tajemnic ciekawych zagadnień, a co za tym idzie większej ilości tekstów na tym "blogu".

poniedziałek, 23 lutego 2009

Nieuniknione spotkanie z asteroidą

Już od bardzo dawna ludzie zastanawiają sie, co spotkało panujące na Ziemi, miliony lat temu gady. Teorii jest kilka, ale najbardziej prawdopodobna mówi, że przyczyną ich wyginięcia było uderzenie w naszą planetę jakiegoś ciała kosmicznego. Niewielkiej, jak na kosmiczne warunki, bo nie większej niż kilka kilometrów średnicy bryły skał lub lodu. Zaczęliśmy się zastanawiać: Czy coś podobnego może przydarzyć się w przyszłości i zagrozić istnieniu naszego gatunku?
Uczeni głowili się nad tą kwestią i doszli do wniosku, że trzeba zmienić pytanie. Teraz już wiemy - nie powinno ono brzmieć "czy", ale "kiedy" to nastąpi.

Naukowcy zaczęli uważniej spoglądać w niebo i z niepokojem stwierdzili, że nasze kosmiczne sąsiedztwo nie jest pustą próżnią, lecz wypełnia ją niezliczona ilość odłamków skalnych. Jak udało im się oszacować każdego dnia Ziemię bombarduje 25 ton kosmicznego pyłu. Średnio raz na rok w atmosferze pojawia się obiekt wielkości samochodu i spala się powodując widowiskową kulę ognia nim dotrze do powierzchni. Kilka razy w stuleciu nasza planeta zderza się z kilkunastometrową asteroidą. Mniej więcej raz na tysiąc lat dochodzi do kolizji z obiektem wielkości boiska piłkarskiego (ok 100m), powodującej spore zniszczenia w rejonie uderzenia. Wreszcie wyliczyli, że raz na kilka milionów lat Ziemia znajduje się na celowniku obiektu na tyle dużego, że zdolny jest on zagrozić istnieniu naszej cywilizacji.

W związku z tymi oszacowaniami powołano specjalny program mający na celu odkrywanie i monitorowanie NEO (Near-Earth objects) - obiektów bliskich Ziemi. W skład tych obiektów wchodzą głownie NEA - asteroidy bliskie Ziemi oraz NEC - komety. Kiedy tylko nowy obiekt zostanie odkryty naukowcy obserwują go tak długo, aż uda im się wyznaczyć przede wszystkim jego wielkość oraz orbitę, po której się porusza. Obecnie monitorowanych jest ok 6 tysięcy ciał tego typu. Te z nich, które okażą się wystarczająco duże lub ich orbity znajdują się dostatecznie blisko orbity Ziemi trafiają na listę obiektów potencjalnie niebezpiecznych - PHA (Potentially Hazardous Asteroid).

Obiektom PHA przyporządkowuje się odpowiednie liczby w tzw skali Torino, które odzwierciedlają stopień zagrożenia dla naszej planety. Im wyższa liczba, tym większe dla nas jest zagrożenie. I tak do stopnia 4 prawdopodobieństwo, że asteroida uderzy w Ziemię w dającej się wyliczyć przyszłości jest mniejsze niż 1% lub takie zderzenie nie będzie miało większego znaczenia ze względu na niewielkie rozmiary planetoidy. Stopnie 5-7 oznaczają bardzo prawdopodobne zderzenie w przeciągu najbliższych 100 lat z odpowiednio dużymi skutkami. Stopnie 8 i 9 to pewne zderzenie, ze znacznymi zniszczeniami na stosunkowo dużym obszarze. 10 - to pewne zderzenie z globalnymi, katastrofalnymi skutkami mogącymi zagrozić istnieniu naszej cywilizacji. Jednak na chwilę obecną tylko kilka obiektów ma stopień 1.

Najbardziej znanym obiektem NEA jest planetoida 99942 Apophis - swego czasu miała nawet 4 w skali Torino, jednak po późniejszych obliczeniach stopień ten zmniejszono. Nie wiadomo jednak dokładnie jak na trajektorię jej lotu wpłynie zbliżenie się do Ziemi 13 kwietnia 2029 oraz kolejne w 2036 roku.

Nie tylko obiekty okrążające Słońce na co dzień w naszym sąsiedztwie są dla nas groźne. Niebezpieczne mogą okazać się również komety oraz inne ciała niebieskie, które nadlatują co jakiś czas w okolice centrum Układu Słonecznego. Te mogą okazać się nawet jeszcze groźniejsze. Po pierwsze nie znamy trajektorii orbit tych jeszcze nieodkrytych. Po drugie - ze względu na swoje oddalenie od gwiazdy i najczęściej niewielkie rozmiary (klika, kilkanaście km) mogą zostać dostrzeżone bardzo późno. Oby nie za późno.

Wiemy o tym zagrożeniu i od jakiegoś czasu planujemy, jak się przed nim ustrzec lub co zrobić jeśli spotkanie Ziemi i asteroidy będzie już nieuniknione. Pomysłów wartych wspomnienia jest kilka. Pierwszym sposobem jaki przyszedł ludziom do głowy, było wysadzenie planetoidy za pomocą ładunków nuklearnych. Jednak zdecydowano się szukać nowych rozwiązań ponieważ, taka akcja mogłaby spowodować, że zamiast jednej dużej asteroidy w Ziemię uderzyłyby setki lub tysiące mniejszych. Wciąż stanowiłyby one zagrożenie i powodowały bezpośrednie zniszczenia na jeszcze większym obszarze, a na dodatek byłyby radioaktywne. Aczkolwiek pomysł ten nie został całkowicie zapomniany i obecnie w nieco zmienionej formie jest rozwijany w programie pod nazwą... Armagedon, ale o nim nieco później.

Zatem samo zniszczenie (lub raczej rozbicie intruza na mniejsze kawałki) nic nam nie daje. Myślą przewodnią stało się znalezienie sposóbu na to, by do kolizji jednak nie doszło. Trzeba było tylko wymyślić jak odchylić orbitę kosmicznego wędrowca, który mógłby nam zagrażać. Spróbuje przybliżyć nieco kilka z najciekawszych rozwiązań.

Jednym z najbardziej znanych pomysłów jest zastosowanie silników jonowych. Prace nad tym napędem rozpoczęły się w połowie ubiegłego wieku, jednak po raz pierwszy przetestowany został w 1998 roku na pokładzie sondy Deep Space 1 silnik działa na zasadzie odrzutu i jest obecnie najbardziej wydajnym rodzajem napędu w przestrzeni kosmicznej. Silnik taki wystrzeliwuje z ogromną prędkością naładowane dodatnie jony najczęściej gazów szlachetnych, obecnie jest to ksenon. Jednak wystrzeliwane są bardzo małe masy gazu, co za tym idzie ciąg jest niewielki, chociaż silnik może działać bardzo długo ze względu na bardzo dobrą wydajność w stosunku do zużywanego paliwa - szlachetnego gazu. Oczywistym jest, że w przypadku dużych planetoid trzeba byłoby wykorzystać sporą liczbę takich silników. Na dodatek musiałyby one pracować długi czas, by zmienić orbitę w wystarczającym stopniu.

Innym rozwiązaniem działającym, podobnie jak silnik jonowy, na zasadzie odrzutu miałyby być samobieżne działa wystrzeliwujące regolit, czyli pył i drobne odłamki skał zalegające powierzchnię planetoidy oraz niewielkie kamienie. Musiałyby one zbierać je i wystrzeliwać jak z działa lub katapulty, co dawałoby efekt odpychania w kierunku przeciwnym do kierunku strzału. Wiązałoby się to z opracowaniem autonomicznych robotów potrafiących tego dokonać lub konieczne byłoby sterowanie tymi czynnościami z Ziemi.

Ostatnio największą popularność wśród naukowców jak i dziennikarzy zyskała sobie metoda wymyślona przez amerykańskich astronautów Edwarda Lu i Stanleya Love. Zakłada ona, że w kierunku planetoidy wysłany zostanie ciężki statek, który wejdzie na jej orbitę. Następnie miałby on przy udziale oddziaływania grawitacyjnego wpływać na asteroidę tworząc z nią specyficzny układ "obiekt - satelita". Za pomocą silników, na przykład wspomnianych wcześniej jonowych, odciągałby ją zmieniając orbitę. Wcześniej naukowcy rozważali zastosowanie lin, które powiązałyby statek z obiektem, jednak takie wyjście niewiele różniłoby się od wspomnianych wcześniej silników na powierzchni planetoidy. Okazało się, że zaproponowany przez astronautów pomysł wykorzystania grawitacji dałby bardzo zbliżony efekt.

Naukowcy doszli do wniosków, że w zmianie orbit mogą im pomóc również naturalne zjawiska. Efekt Jarkowskiego po raz pierwszy został zaobserwowany dla planetoidy 6489 Golevka. Polega on na tym, że obracająca się asteroida posiada dzienna i nocną stronę. Nagrzana za dna strona wypromieniowuje ciepło. Powstałe przy tym ciśnienie takiego promieniowania jest niewielkie, ale efekty jego działania w dłuższej skali czasu są widoczne. Uczeni wyliczyli, że wspomniana wcześniej planetoida zmieniła swoją orbitę tylko z powodu tego zjawiska o ok 15 km w ciągu 12 lat obserwacji. Zatem wpadli na pomył by w razie potrzeby zwiększyć lub zmniejszyć ten efekt pokrywając obiekt jaśniejszą lub ciemniejszą warstwą. Innym naturalnym rozwiązaniem (z niewielkim sztucznym wspomaganiem) mogłoby być nagrzewanie odpowiednich rejonów asteroidy, przy pomocy zwierciadeł. W ten sposób zaczęłyby się z niej uwalniać gazy - jak w przypadku komet, które dawałyby swoisty odrzut i również przesuwały orbitę.

Wszystkie wymienione powyżej metody powinny być skuteczne, jednak jak by nie patrzeć, aby przyniosły oczekiwany rezultat trzeba byłoby czekać kilka lub nawet kilkanaście lat. Co jednak jeśli odkryjemy zagrożenie zbyt późno, by zastosować którąś z nich?

Ciekawym, dającym szybki efekt rozwiązaniem wydaje się być zastosowanie głowic kinetycznych. Głowice takie oddziaływałyby na planetoidę poprzez zderzenie z nią ciężkich przynajmniej kilkutonowych pocisków pędzących z dużą prędkością. Skutek byłby podobny jak przy zderzeniu bil na stole bilardowym, tyle że nieco mniejszy, ponieważ pociski miałyby przecież znacznie mniejszą od asteroidy masę. Nie zmienia to jednak faktu, że byłby to całkiem skuteczny sposób na zmianę orbity, nawet na krótko przed zderzeniem obiektu z Ziemią, efekt byłby widoczny natychmiast. Problem jednak w tym, że nie jest łatwo wynieść ciężkie głowice w przestrzeń kosmiczną - potrzeba do tego potężnych rakiet. Europejska Agencja Kosmiczna (ESA) planuje na 2011 rok misję Don Quijote, która przetestuje tą metodę w odpowiednio mniejszej skali doprowadzając do zderzenia ok pół tonowego Hidalgo z jedną z planetoid. Do podobnego zderzenia, tym razem statku kosmicznego i komety doszło już w 2005 roku. Wtedy jednak sonda Deep Impact badała jej jądro oraz gazy i drobiny, które się z niego uwolniły po uderzeniu impaktora.

A może ostatnią deską ratunku okaże się wspomniany już wcześniej projekt Armagedon? Program ten z założenia bazuje na już wynalezionych lub będących w zaawansowanej fazie projektowania technologii. Co najważniejsze część z nich, lub podobne, zostały już przetestowane w innych przedsięwzięciach. Głównym założeniem tego projektu jest wystrzelenie w kierunku nadlatującego ciała kosmicznego rakiet nośnych wyposażonych w kilka dużych, ok 2 megatonowych ładunków nuklearnych. Te miałyby być podaltywać do planetoidy w odpowiednich odstępach czasu i być detonowane tuż przed obiektem. Powstałe w ten sposób fale uderzeniowe zmieniałyby tor lotu asteroidy. Warto tu wspomnieć, że swojego czasu NASA rozważała budowę statku kosmicznego napędzanego właśnie przy pomocy fal uderzeniowych pochodzących od eksplozji jądrowych, ponieważ w przestrzeni kosmicznej ich skutki są nieco odmienne niż na Ziemi. Dodatkowo promieniowanie nagrzałoby jej powierzchnię asteroidy, a to powodowałoby uwalnianie gazów i odrzut, jak w przypadku omówionego wcześniej pomysłu z lustrami, tyle że w większej skali, znacznie gwałtowniej i szybciej. Program Armagedon ma szanse zostać ukończony najwcześniej i stać się naszą pierwszą, a może i ostatnią linią obrony. Przynajmniej dopóki nie wymyślimy czegoś lepszego.

Na razie jesteśmy bezbronni wobec takich niespodziewanych, kosmicznych gości. Naukowcy próbują wymyślać coraz to nowe metody obrony, tyle że każda z nich daje niewielkie rezultaty w krótkim przedziale czasu. Może więc warto pomyśleć nad połączeniem kilku sposobów. Wszak złożenie ze sobą efektów paru działań może dać znacznie lepsze rezultaty, a w obliczu totalnej zagłady koszty ratujących nas przedsięwzięć miałyby raczej drugorzędne znaczenie.

źródła:
http://neo.jpl.nasa.gov/
W. Zwierzchlejski, "Ucieczka przed apokalipsą", Wiedza i Życie 3/2007

niedziela, 8 lutego 2009

Nibiru - Planeta X ?

W dobie zbliżającego się roku 2012, w atmosferze niepewności, przy mnożących się na potęgę nowych przepowiedniach i teoriach ludzie coraz częściej szukają odpowiedzi na pytania o to, co przyniesie przyszłość. Czy wiemy już na tyle dużo, by ustrzec się przed nieprzyjemnymi niespodziankami? Czy już dostatecznie dobrze znamy własny Układ Słoneczny? Wszechświat jest miejscem zagadkowym, a swoje tajemnice ujawnia nam bardzo niechętnie. Wszystkich jego sekretów nie odkryjemy zapewne nigdy. Dobrze byłoby jednak podejmować próby poznania naszego najbliższego kosmicznego sąsiedztwa. Zwłaszcza, że kiedyś od tej wiedzy zależeć może nasze życie, a może nawet los całej naszej cywilizacji.

Kiedy w 1846 roku astronomowie zorientowali się, że rzeczywista pozycja Urana wynikająca z obserwacji nie zgadza się z tym, gdzie powinien się znajdować według ich wyliczeń, doszli do wniosku, że coś musi te rozbieżności powodować. Na podstawie obliczeń udało się znaleźć Neptuna - ostatnią obecnie planetę naszego Układu Słonecznego. Jak się później okazało astronomowie obserwowali go już wcześniej, m.in. Galileusz, jednak nie zdawali sobie sprawy z tego, że mają do czynienia z planetą, z powodu jego nieznacznego ruchu na tle gwiazd. Po jakimś czasie okazało się, że i w orbicie Neptuna występują zaburzenia. Nauczeni doświadczeniem astronomowie próbowali odkryć kolejną planetę. Udało się to w 1930 roku. Znaleziono Plutona. Niedługo naukowcy zorientowali się, że jego masa jest jednak zbyt mała, by doprowadzić do takich perturbacji w orbicie planety o masie Neptuna.

Rozpoczęto poszukiwania kolejnej, większej planety, która byłaby za nie odpowiedzialna. Nadano jej przydomek Planeta X, który używany był już wcześniej, bo w 1915 roku i chwilowo przypisany samemu Plutonowi. Całkiem trafny z resztą przydomek, gdyż byłaby ona dziesiątą planetą naszego układu, a za razem odpowiedzialną za tajemnicze zakłócenia orbit planet leżących bliżej Słońca. Długie lata astronomom nie udawało się odnaleźć choćby kandydatów na tą tajemniczą planetę. Jednak w 1992 roku sytuacja nieco się zmieniła. Odkryto pierwszy, większy obiekt z Pasa Kuipera - liczącą sobie ok 160 km średnicy planetoidę (15760) 1992 QB1. W kolejnych latach znajdowanych obiektów przybywało. Po roku 2000 zaczęto odkrywać nowe obiekty. Znaleziono m.in. 136199 Eris - nieco większą od Plutona. W konsekwencji tego w 2006 Międzynarodowa Unia Astronomiczna zdecydowała o zrewidowaniu norm, według których miały być klasyfikowane planety. Pluton stracił swoją dotychczasową rangę i stał się wraz z kilkoma porównywalnymi z nim wielkością ciałami planetą karłowatą.

Czy to jednak oznacza, że znalezienie odpowiednio dużego obiektu w odległych rejonach Układu Słonecznego jest tylko kwestią czasu? Uczeni z Uniwersytetu w Kobe (Japonia) - dr Patryk Sofia Lykawka i prof Mukai Tadashi - twierdzą, że powinniśmy znaleźć tajemniczą Planetę X w przeciągu najbliższych 10 lat. Opracowali nawet matematyczny model, według którego miałby to być obiekt o masie nieco mniejszej od masy Ziemi (30%-70%), dodatkowo oszacowali oni hipotetyczną orbitę - jej oddalenie od Słońca oraz nachylenie względem ekliptyki. Czy mają rację? Możliwe, że przekonamy się już niebawem. Zwłaszcza, że dysponujemy coraz większym arsenałem narzędzi badawczych. Od superkomputerów umożliwiających prowadzenie rozważań teoretycznych modeli oraz porównywanie tysięcy zrobionych na przestrzeni lat zdjęć odległych zakątków naszego układu, na nowoczesnych teleskopach, tak naziemnych jak i kosmicznych skończywszy. W tym miejscu wypada wspomnieć o nowym potężnym teleskopie orbitalnym Kepler, który ma zostać wystrzelony 5 marca 2009 roku przy pomocy rakiety Delta II. W podstawowych założeniach teleskop ten służyć ma w poszukiwaniach pozasłonecznych planet wielkością zbliżonych do Ziemi. Jednak niewykluczone, że naukowcy wykorzystają go również do obserwacji rubieży naszego układu planetarnego.

Jednak czy rzeczywiście do odkryć takich planet potrzeba jest aż tak zaawansowanej nowoczesnej technologii? Przecież za pomocą zwykłych małych teleskopów możemy oglądać gwiazdy oddalone o szalenie większe, nieraz trudne nawet do wyobrażenia odległości, a naukowcy dysponują sprzętem o niebo lepszym niż nawet zapaleni astronomowie amatorzy, a co dopiero zwykli zjadacze chleba. Racja jest tylko jedno ważne ale. Gwiazdy świecą własnym światłem, natomiast planety, planetoidy i komety widzimy tylko dlatego, że odbijają światło słoneczne. Fakt, że okrążają one naszą dzienną gwiazdę w znacznej odległości powoduje, że tego światła dociera do nich niewiele. Na dodatek nie całe światło jest odbijane przez te obiekty - zależy to głównie od rodzaju powierzchni. Co za tym idzie do nas dociera już bardzo znikoma ilość światła od nich odbitego.

No dobrze. Mówimy tu jednak o planecie, która powoduje zakłócenia w ruchu Neptuna, czyli innej planety na dodatek dużej i o masie wiele większej niż masa Ziemi. Czy w takim razie jej powierzchnia nie powinna odbijać nieco więcej światła i ułatwić sprawy astronomom? Możliwe jednak w przypadku obiektów tak od nas oddalonych ich wykrycie wymaga analizy olbrzymiej ilości zdjęć, ponieważ na pojedynczych nie sposób odróżnić co jest daleką gwiazdą, a co bliską planetoidą lub szukaną planetą. Trzeba porównywać zdjęcia tych samych obszarów i szukać czy któryś nikły punkcik czasem nie zmienił swojego położenia.

Jednak czy za zakłócenia orbity Neptuna odpowiedzialna musi być nieodkryta planeta? Nie. Perturbacje te spowodowane są polem grawitacyjnym, a to generowane jest przez jakąś konkretną masę. I wcale nie musi to być planeta. Może się okazać, że masa ta nie jest nawet zbytnio zwarta. Wyobraźmy sobie gigantyczny obłok złożony z milionów małych odłamków skał i lodu lub nawet z pyłu. Mógłby on mieć masę nawet sporej planety, mimo że z Ziemi byłby niewidoczny - nie odbijałby światła - zwłaszcza na tle rozciągającej się na ok 1.5 roku świetlnego od Słońca chmury zwanej Obłokiem Oorta. Obłok ten jest źródłem wszelkich komet długookresowych, ale znajdują się w nim i większe obiekty, jak niewiele mniejsza od Plutona - 90377 Sedna, których jednak siłą rzeczy nie poznaliśmy zbyt wiele. Takie skupisko gruzu miałoby odpowiednią masę do wytworzenia pola grawitacyjnego, które mogłoby oddziaływać na Neptuna.

A może jak chcieli by tego niektórzy na Neptuna i inne planety oddziałuje tajemnicza planeta Nibiru. Skąd takie przypuszczenia i czy są jakiekolwiek podstawy do tego, by sądzić, że tak właśnie może być?
Większość informacji o Nibiru pochodzi ze starożytnych tekstów spisanych na glinianych tabliczkach przez Sumerów. Na tych właśnie tekstach swoje badania nad tą tajemniczą planetą oparł Zecharia Sitchin. Uznał on, że brakujące lub nieczytelne fragmenty sumeryjskich opowieści można odbudować z innych zachowanych tekstów ludów Mezopotamii, ze względu na powiązania mitologii wszystkich ludów tamtego regionu. W Babilonie to ciało niebieskie utożsamiano z ich najważniejszym bogiem Mardukiem. Dlatego też nazwy Nibiru i Marduk często stosowane są jako zamienniki. Nibiru nazywa się nieraz także planetą przejścia. Sitchin cytując babilońskie teksty pisze:

"Planeta NIBIRU:
On jest tym, kto bez zmęczenia
Wciąż przechodzi przez środek Tiamat.
Niech nazywa się »PRZEJŚCIE«
Ten, który zajmuje środek”.

Trzeba zaznaczyć, że wiele z tez Sitchina trudno jest uznać za prawdopodobne, a niektóre mogą nawet wydawać się nierealne, jednak sporą część z nich argumentuje w taki sposób, że można czasem zastanawiać się nad ich prawdopodobieństwem.

Według Sitchina sumeryjskie teksty mówiące o historiach bóstw opisują tak na prawdę ciała niebieskie i ich zachowanie się na nieboskłonie, a mogą przedstawiać nawet proces tworzenia się naszego Układu Słonecznego oraz Nibiru jako planetę, która wtargnęła do niego w początkowym okresie jego istnienia. Wszystko to opisuje m.in. w "Dwunastej Planecie". Przedstawia on cały ten proces dość szczegółowo, kolejność powstawania planet, ich rozmieszczenie względem Słońca. W końcu opisuje samego Marduka, pojawienie się go w układzie oraz skutki jakie to za sobą niosło. Z tego opisu Marduk jawi się nam jako duże, jasne i plastyczne (opisy powstających w jego bryle wybrzuszeń podczas przelotów obok dużych planet) ciało niebieskie, z którego wnętrza wydobywały się płomienie, a przy zbliżeniu do innych planet ciska pioruny. Okrążał on Słońce w ciągu 3600 lat po bardzo wydłużonej orbicie - przypominającej orbity komet, a jego pochodzenia spoza naszego układu miał dowodzić fakt kierunku obiegu Słońca - przeciwny niż kierunek obiegu innych planet (nasz układ powstał z wirującego w jedną stronę dysku pyłu i gazu).

Podczas przelotu obok Słońca miał wejść na tor kolizyjny z Tiamat - dużą skalno-wodną planetą obiegającą gwiazdę między Marsem a Jowiszem - a w trakcie jednego z kolejnych powrotów doprowadzić do zniszczenia jej przez zderzenie z jednym z satelitów Marduka. Tiamat została rozdzielona na dwie części. Pierwsza miała zostać przemieszczona, być może grawitacyjnym oddziaływaniem, na nową orbitę i stać się Ziemią. Druga z nich rozbita na mniejsze kawałki stała się pasem asteroid oraz kometami.
Dowodem na to miał być fragment tekstów:

"Pan zatrzymał się, by popatrzeć na jej ciało bez życia.
Potem zaplanował przemyślnie, jak podzielić potwora.
Potem rozszczepił ją jak małża na dwoje.
(...)
Pan deptał po tylnej części Tiamat;
Połączoną z nią czaszkę odciął swoją bronią:
Porozrywał jej naczynia krwionośne;
I spowodował, że Wiatr Północny ją poniósł
W nieznane miejsce.
(...)
Jej [drugą] połowę zawiesił jak zasłonę na niebie:
Splatając ich razem, rozstawił jak wartowników [...],
Zakrzywił orszak Tiamat, by uformować wielki pas,
Jak bransoletę".

Ten fragment może stanowić jeden z głównych argumentów przeciwników teorii Sitchina. Przecież według naszej teraźniejszej, naukowej wiedzy pas asteroid mógł stać się kolejną planeta naszego układu w czasie jego formowania, jednak proces ten uległ zaburzeniu przez grawitacyjny wpływ gigantycznego sąsiada - Jowisza - i został tym czym był na początku, czyli masą latających brył skał i lodu.
Faktem jest jednak, iż niektóre komety obiegają Słońce w kierunku przeciwnym do obiegu planet i innych ciał Układu Słonecznego.

Niektórzy badacze starożytnych tekstów pochodzących z Bliskiego Wschodu uważają, iż w opisach tych Marduka powinno się utożsamiać bądź to z Jowiszem - z powodu powiązania najważniejsze ciało na niebie - najważniejsze bóstwo, bądź z Marsem - czerwona planeta - z powodu czerwonej barwy jaką ma w opisach Nibiru. Dodatkowo według nich teksty te wcale nie opisują zdarzeń dotyczących ciał niebieskich, a są jedynie mitami starożytnych kultur. Natomiast fragmenty mówiące wprost o planetach i innych obiektach kosmicznych dotyczą obserwacji astronomicznych. Sitchin twierdzi jednak, że dobrze zrozumiał przekazy i że dotyczą one na pewno zdarzeń, które rozegrały się w naszym układzie planetarnym w odległej przeszłości.

Przyjmijmy, że odczytał on poprawie starożytne inskrypcje. Wtedy pojawia się tutaj najbardziej problematyczne pytanie:
Skąd na glinianych tabliczkach sprzed ok 6 tys. lat znalazłyby się opisy powstania Układu Słonecznego?
Przecież nasz układ powstał ok 4.5 miliarda lat temu. Życie na Ziemi pojawiło się ok 3 miliardów lat temu, a człowiek jako gatunek istnieje ledwie kilka milionów lat.
Zwolennicy teorii Sitchina mają i na to odpowiedź. Według nich Sumerowie swoją wiedzę zawdzięczają rasie zamieszkującej Nibiru - Anunnaki. Planeta ta miała zrodzić nie tylko tą inteligentną rasę, która następnie przekazałaby wiedzę Sumerom, ale miała być również odpowiedzialna za zaistnienie życia na Ziemi w ogóle. Jeżeli przyjmiemy, że mieszkańcy Nibiru istnieją, wtedy pojawia się co do nich wiele pytań i wątpliwości. Jak życie na tej planecie rozwiązało problem braku energii słonecznej - w końcu większą część swojej podróży przez nasz układ gwiezdny przemierza ona w wielkim oddaleniu od Słońca - w ciemnościach kosmosu. Skąd posiadają oni wiedzę o tym jak wyglądało formowanie się Układu Słonecznego - jeśli rzeczywiście ją mają oznacza to, że istnieją od bardzo dawna, a może nawet zaplanowali powstanie życia na Ziemi - jak głoszą niektóre teorie o zasianiu naszej rodzimej planety.

To jednak nie koniec nieścisłości związanych z Nibiru. Sitchin powołując się na Mezopotamskie teksty twierdzi, że mówiły one o cyklicznym pojawianiu się tej planety, jak o zjawisku dającym się przewidzieć, przepowiedzieć i zaobserwować. Mało tego opisuje przybliżone parametry orbity - m.in. jej peryhelium (punkt najbliżej Słońca) ma on znajdować się między orbitami Marsa i Jowisza, a także to, gdzie należy szukać, aby mogła ona zostać ponownie zaobserwowana. W "Dwunastej planecie" twierdzi on:

"Wśród wielu mezopotamskich tekstów dotyczących tego tematu jeden jest całkowicie jasny:
Planeta boga Marduka:
Gdy się pojawi: Merkury.
Wznosząc się trzydzieści stopni
po łuku niebieskim: Jowisz.
Stojąc w miejscu niebiańskiej bitwy:
Nibiru".

Fragment ten Sitchin interpretuje jako opis kilku następujących po sobie miejsc na niebie, gdzie należy szukać, by dostrzec zbliżającego się Marduka. Mają to być - koniunkcja z Merkurym, przecięcie orbity Jowisza oraz ustawienie w linii Nibiru - Ziemia - Słońce. W innym miejscu jednak pisze, że Pojawieniu się na niebie bóstwa ma towarzyszyć Wenus. Wszystko to oznaczałoby, że wszystkie wewnętrzne planety skaliste jednocześnie byłyby z Mardukiem w rezonansie orbitalnym (synchronizacja obiegów - najlepszy przykład to rezonans księżyców galileuszowych). Co choć teoretycznie możliwe, w praktyce zajmowałoby dużo więcej czasu niż jeden obieg Nibiru wokół Słońca. Dodatkowo musiałyby się one ustawiać w jednakowym położeniu przy każdym takim przejściu. Inaczej opis ten dotyczyłby raczej konkretnego pojawienia się tajemniczej planety przejścia.

Powołując się również na teksty biblijne Sitchin podaje opisy wydarzeń jakie mają miejsce na Ziemi podczas największego zbliżenia Marduka do Ziemi m.in. zakłócenia czasie trwania doby, trzęsienia ziemi, deszcze i powodzie. Zdarzenia te miałyby ustąpić wkrótce po oddaleniu się Nibiru.

Jednak co jeśli Marduk nie jest w rezonansie orbitalnym ze skalistymi planetami? Wtedy każde jego pojawienie się blisko Słońca wiązałoby się z innym ustawieniem tych planet, czyli również Ziemi. W praktyce oznaczałoby to tyle, że nie za każdym razem minimalna odległość między Nibiru a Ziemią byłaby taka sama, więc i skutki oddziaływania byłyby różne. Przecież nie trudno sobie wyobrazić sytuację, w której podczas największego zbliżenia Marduka do Słońca Ziemia znajduje się nie po tej samej stronie naszej dziennej gwiazdy, lecz po drugiej. Wtedy odległość między naszą planetą, a gościem z głębin kosmosu byłaby większa o ok 300 milionów km, a co za tym idzie jego oddziaływanie byłoby proporcjonalnie - sporo mniejsze. Oczywiście ktoś może powiedzieć, przecież planety bliżej Słońca poruszają się szybciej, więc w końcu Ziemia sama zbliżyłaby się do planety przejścia. Tak. Należy jednak pamiętać, że i Nibiru w tym samym czasie przemieszczałaby się. Z tego co Sitchin opisuje - porusza się ona po orbicie w przeciwną stronę niż wszystkie inne planety, wiec jej podróż względem nas też byłaby szybsza. Czyli Ziemia nie miałaby znowu, aż tak dużo czasu by się zbliżyć do Marduka.

Jedno jest jednak pewne. Jeżeli Marduk miałby powracać w okolice pasa asteroid - gdzie miało się znajdować jego peryhelium, to czy nie powinien on oczyścić go lub przynajmniej rozproszyć znacznie większą ilość planetoid z tamtego regionu? W końcu na Ziemię - nie taka znowu małą planetę miał oddziaływać dość silnie na przykład przez zakłócenie jej obrotu wokół własnej osi. Przecież łączna masa wszystkich planetoid z pasa głównego jest szacowana na ok połowę masy Ziemi. A może to, że mamy jeden główny pas (nie licząc dość rozproszonego Pasa Kuipera) i kilka mniejszych skupisk planetoid w naszym układzie jest właśnie zasługą Marduka i jego grawitacyjnego oddziaływania na te małe ciała kosmiczne.

Na przełomie lat 70-tych i 80-tych ubiegłego wieku Amerykańska Agencja Kosmiczna po badaniach nad zakłóceniami ruchu odległych planet naszego układu poinformowała o możliwości istnienia jeszcze jednej planety, która by je wywoływała. W 1983 roku NASA wystrzeliła satelitę IRAS, który miał sporządzić w podczerwieni mapę nieba. Udało się dokonać przeglądu 96% nieboskłonu zanim wyczerpał się chłodzący go ciekły hel. Jednak w trakcie trwania misji satelita odkrył coś nieoczekiwanego. W gwiazdozbiorze Oriona dostrzegł on dziwny, chłodny obiekt. Obserwacji dokonano przynajmniej dwukrotnie na przestrzeni 6 miesięcy. Naukowcy nie byli w stanie określić, czym jest owo znalezisko. Podejrzewali, iż może to być mała, młoda, zimna i odległa galaktyka lub też leżące na krańcach naszego Układu Słonecznego ciało niebieskie wielkością zbliżone do Jowisza. Zaraz po ogłoszeniu tego faktu w mediach zawrzało od spekulacji, czym dany obiekt może być, czy znaleziono właśnie 10 planetę naszego układu. Do łask powróciły również teorie Sitchina, gdyż próbowano doszukiwać się tu planety Nibiru. Jednak po kilku miesiącach naukowcy zaczęli odżegnywać się od swoich wcześniejszych wypowiedzi. Całą sprawę stłamszono i wyciszono, co jeszcze bardziej pobudziło niektórych ludzi do tworzenia własnych teorii i interpretacji odkrycia. Teraz ciężko jest już dokopać się do jakichkolwiek obiektywnych faktów na temat tamtej obserwacji.

Wyznawcy teorii spiskowych zaczęli jednak snuć kolejne spekulacje po tym jak uruchomiony został South Pole Teleskope - teleskop na biegunie południowym, którego podstawowym, naukowym, oficjalnym celem jest badanie gromad galaktyk pod kątem udziału w nich ciemnej energii. W Internecie pojawiły się informacje jakoby śledzono za jego pomocą duży obiekt kosmiczny zbliżający się do centralnych rejonów naszego układu, więc również i do Ziemi. Jak to się ma faktycznie do prawdy tego nie wiadomo.

Wracając jeszcze do starożytnych sumeryjskich tekstów Zecharia Sitchin starał się przekonać nas, że przedstawiają one planetę. Przyjrzyjmy się jednak tym opisom i spróbujmy dokonać własnej interpretacji, choć nadal w kosmicznych kategoriach.

"Powabna była jego postać, oczy pełne blasku;
Wykwintny w ruchach, majestatyczny, jak za dawnych czasów...
Mocno przyćmiewał bogów, prześcigał we wszystkim [...].
Pyszny, jak żaden z nich; przewyższał ich wzrostem;
Potężne były jego członki, niezmiernie był wysoki".
(...)
Kiedy poruszał wargami, ogień przed nim buchał.
(...)
Anu zrodził czterech i ukształtował cztery boki,
powierzając ich energię przewodnikowi tego zastępu."

Powyższy opis sugeruje, że byłoby to dość duże i jasne ciało kosmiczne, któremu towarzyszyłyby satelity. Ciekawy i możliwe, że sporo mówiący jest fragment o ogniu, który z niego buchał. Czyżbyśmy mieli do czynienia z planeta aktywną wulkanicznie? A może wcale nie planetą, a opis ten dotyczy małej nie do końca uformowanej gwiazdy - tak zwanego brązowego karła ciała kosmicznego o macie kilku-kilkunastu mas Jowisza. Zbyt lekkiego, by zapoczątkować w swym wnętrzu reakcje termojądrowe. Na tyle jednak dużego, by mieć gorące jądro zdolne do wytwarzania jakichś ilości promieniowania cieplnego oraz światła. Wtedy Marduk byłby takim brązowym karłem, z własnym zredukowanym systemem planetarnym, który mógłby być postrzegany jako system satelitów. Osobnym układem, który powstał z dala od naszego z małej chmury gazu i pyłu, gdzieś w głębinach kosmosu. Zbytnio się zbliżył do naszego Słońca i stworzył z nim nietypowy układ podwójny. Wtedy jego oddziaływanie grawitacyjne na cały nasz Układ Słoneczny byłby rzeczywiście w jakimś stopniu znaczący. Zwłaszcza podczas zbliżeń do naszej dziennej gwiazdy.

A może Nibiru taka, jaką opisują ją Sumerowie jest jedynie mitem starożytnych ludów. Nie ma wcale planety, która obiegałaby Słońce raz na 3600 lat. Za perturbacje Neptuna odpowiada nieodkryta jeszcze Planeta X - kolejna planeta Układu Słonecznego dużo większa od planet karłowatych - Plutona i Eris, obiegająca naszą gwiazdę daleko poza orbitą ostatniej planety, którą obecnie znamy.

Pozostaje jednak jeszcze jedna kwestia, co do której wypadałoby się odnieść. Istnieje teoria, która mówi, że cykliczne masowe wymieranie gatunków na naszej planecie jest spowodowane istnieniem Nibiru i jej powrotami w pobliże Słońca. Oczywiście, jeśli przyjmiemy, że planeta przejścia istnieje - jest taka możliwość, że to właśnie ona może być odpowiedzialna, chociaż w części za to zjawisko. Jednak czynników, które mogą być jego powodami jest więcej. Na dodatek masowe wymieranie gatunków nie odbywa się co kilka tysięcy, ale co kilkanaście, kilkadziesiąt milionów lat. Zwolennicy tej teorii lubią przywoływać koniec epoki lodowcowej. Jednak za ocieplenie się klimatu w tamtych czasach najprawdopodobniej odpowiadała zwiększona aktywność Słoneczna. Nasza gwiazda może być również powodem, bardziej lub mniej bezpośrednim, tych wielkich okresów wymierania - jak np zagłady dinozaurów. Możliwe, że nieszczęśliwy zbieg okoliczności połączył w czasie kilka czynników, jak zmiana aktywności Słońca, zwiększenie aktywności wulkanicznej, zmiany klimatyczne, czy w końcu upadek meteorytu, które razem dały katastrofalne skutki.

Za masowe wymieranie może odpowiadać jednak samo nasze Słońce, a właściwie jego podróż wokół centrum Drogi Mlecznej. Dziś, choć nie wiemy jeszcze wielu rzeczy poznaliśmy częściowo sposób w jaki się to odbywa. Nasza gwiazda, a my wraz z nią na pokładzie małego stateczku zwanego Ziemią obiegamy centrum galaktyki, jednak nie po kolistej orbicie. Słońce w swojej drodze podnosi się ponad dysk galaktyczny i opada w niego, zanurzając się raz na ok 30 milionów lat w obszar gęściej usiany gwiazdami. Jest to dość niebezpieczne. Jednak nie ze względu na możliwość kolizji z innym systemem - ta jest bowiem bardzo mało prawdopodobna. Niebezpieczne jest oddziaływanie grawitacyjne jakie wywierają gwiazdy z dysku na nasz układ, a właściwie jego krańce - Obłok Oorta. Dopóki pozostajemy w dysku równowaga grawitacyjna na obiekty z obłoku zostaje zachowana. Jednak w momencie, w którym Słońce zaczyna się wznosić te niewielkie ciała kosmiczne są odciągane grawitacyjnie przez dysk, ale w końcu siła przyciągania Słońca staje się dominująca i obiekty te mogą zostać wystrzelone w kierunku centrum naszego układu. Lecą wtedy z dość dużą prędkością w nasza stronę, a kiedy Ziemia znajdzie się z nimi na kursie kolizyjnym... Wtedy mamy problem. Naukowcy wyliczyli, że podróż z rubieży do centrum układu może zająć tym odłamkom skał i lodu około miliona lat. Wyliczyli też jednak, że nasze Słońce zaczęło się niedawno wznosić z dysku galaktycznego... Jakiś milion lat temu. Nie wykluczone zatem, że w naszym kierunku może lecieć pewien "gość", jednak może nie być to przewidywana planeta Nibiru.

Wszechświat jest miejscem zagadkowym, a swoje tajemnice ujawnia nam bardzo niechętnie... Może jednak warto by było zainteresować się, jak ludzkość stoi z ich odkrywaniem.

źródła:
http://www.kobe-u.ac.jp/en/info/topics/t2008_03_04_01.htm

Zecharia Sitchin - Dwunasta planeta


czwartek, 22 stycznia 2009

Indeks artykułów

Póki co spis artykułów może nie jest zbyt imponujący, jednak mam nadzieję, że w przyszłości ilość tekstów zwiększy się, a ten indeks będzie miał większe znaczenie ;)


Indeks moich artykułów:
  1. Granice inteligencji
  2. Nibiru - Planeta X ?
  3. Nieuniknione spotkanie z asteroidą
  4. Planeta X
  5. Podróże międzygwiezdne
  6. Życie we Wszechświecie

Artykuły nie mojego autorstwa:
  1. Alternatywny opis budowy ciał niebieskich